wtorek, 18 sierpnia 2015

Wpół do piątej ...





    Wyrwany z bezdechu próbuję zaczerpnąć powietrza. Gorąca masa wypełnia mi usta jak wata. Rozciągam pod szyją nasiąknięty potem podkoszulek usiłując uwolnić zduszone ciężarem piersi. Obok poszczekuje przez sen pies, przebiera łapami w szalonej pogoni. Szarość poranka wgryza się  przez szpary zasłon w cudowny mrok, zwiastując kolejny, koszmarnie upalny dzień. Schodzę na dół. Na zegarze wpół do piątej. Nastawiam wodę na kawę. Zapowiadane od kilku dni burze i opady nie nadchodzą, nie przechodzi też ta melancholia i tęsknota za nienazwanym. Wychodzę na zewnątrz. Przysiadam na brzegu stawu, kamienie wciąż oddają ciepło. Powoli zanurzam stopy w miedzianej od blasku wschodzącego słońca toni, z przyjemnością wsłuchując się w chlupot wodospadu i pierwsze trele ptaków. Spomiędzy najeżonych osok, zbudzone cichym pluskiem, z wolna wyłaniają się kolorowe cienie. Pierwszy Duszek, za nim Majestic, następnie Pai Mei, a za trójcą  cała zwariowana reszta zaczyna kręcić ósemki wokół nóg. Pijane tańcem koi wyciągają pyszczki tuż nad powierzchnię wody oznajmiając tym swoją radość. Uśmiecham się do nich i zatapiając dłoń gładzę przesuwające się pod opuszkami palców grzbiety.  

    Późnym wieczorem zadźwięczały dzwonki zawieszone na ganku. Zaszumiały liście. Nadszedł przyjemny wiatr. Po błękitnym monitorze spaceruje ćma. Pod stopami zwinięty w kłębek pies, znów goni coś  we śnie. A ja dopijam kawę i nadal czekam na deszcz.



.