poniedziałek, 26 września 2011

Tajemnice starych lasów...



      Głęboko w starych lasach niedaleko Bezdusza ukryte są widma przeszłości o których nikt już nie pamięta, a niewielu ma jeszcze okazję nacieszyć nimi oko, nim przepadną zupełnie skruszone zębami czasu. Cicho zduszone przez naturę, która okryje je kołdrą ziemi. Dziś opowiem Wam o przepięknym miejscu, którego całej historii niestety nie znam i pewnie nie poznam, ale spacer tam jest dla mnie zawsze niezwykłym przeżyciem. Pozostałości po starej niemieckiej wsi Glambek zachwycają zarówno położeniem jak i perełkami, które po niej pozostały. Jakże pięknie musiało tam być w czas jej żywota. Dookoła mnóstwo wodnych akwenów połączonych ze sobą strumieniami, teraz zarośniętych i zmieniających się w trzęsawiska. Małe wysepki na których rosną olbrzymie buki i kasztanowce. Pierwszym pomnikiem przeszłości są ruiny niewielkiego kościółka zbudowanego z polnych kamieni. W jego środku, ze sterty usypanych kamieni niczym poskręcane węże wypełzają korzenie starych drzew, które przypominają system żylny okalający serce starej budowli. Puste okna zieją samotnością, ale główna brama stoi nienaruszona zdając się zapraszać zagubionych wędrowców do środka.




  


      Kolejnym klejnotem jest łączący dwie wyspy stary mostek, ograbiony niegdyś z płaskorzeźb zdobiących jego boki. Zawsze kiedy na nim przystanę i dotykam dłońmi kamienne brzegi zastanawiam się ile osób kładło w tym miejscu dłonie lub opierało łokciami, zapominając się na chwilę, oczarowani niezwykłością natury… ilu zakochanych spotykało się tu pod ukryciem nocy… ilu zachłystywało się na zapas energią tego miejsca w zimie swojego życia. Pokryta grążelami woda jest tak czysta, że widać najdrobniejszy kamyk wybijający się kolorem z dna. Przepływające po nim łódeczki liści kręcą się jak kolorowe bączki z czasów dzieciństwa. Okalające wodę trzciny i tatarak szumią czesane wiatrem,  a wraz ze śpiewem ptaków i brzęczeniem owadów tworzą utwór doskonały. Człowiek chciałby tam stać tak… pozostać bez końca.











 
      Następnie schowane wśród starych buczyn zapraszają szumem pędzącej wody pozostałości starego młynu, którego fragment dojrzeć można z drewnianego mostku przedłużającego ubitą drogę. Lodowaty strumień od lat przemierza swoimi korytarzami krusząc nieco stare mury. Rozbryzguje się radośnie zdobi kroplami porastającą każdy skrawek miejsca bujną roślinność. Migoczące w promieniach słońca łzy przypominają rozsypane diamenty, zgubione pośpiechem uciekającego złodzieja.









 
      Między wyzierającymi spod mchu i liści fundamentów dawnych domostw dumnie stoi stara gorzelnia, której komin nie wiedzieć czemu wysadzili lata temu żołnierze. Wyrastające z ziemi stopnie wielkich schodów prowadzą w przepaść.




      Na koniec zostawiłem miejsce wyjątkowe… znajdujące się obok powyszczerbianej potokami ulewnych deszczy brukowanej drogi prowadzącej niegdyś do wsi. Miejsce, gdzie olbrzymie pokrzywy i osty strzegą  spokoju spoczywających tam, a pełzające po ziemi bluszcze i powoje otulają silnie pozostałości kamiennych płyt nagrobnych. By dotrzeć do serca starego cmentarza trzeba przedzierać się przez wysokie paprocie i tarasujące drogę pozwalane, pokryte mchem pnie i konary drzew. Obok suchy, martwy las ogromnych świerków zieje ciemną pustką i niepokojony zdaje się mroczyć nawet w najbardziej słoneczny dzień. Wiele nagrobków zapadło się w ziemię i z czasem porosło warstwą liści  i roślin. Te pozostałe jeszcze przywracają pamięć o umarłych i  wprowadzają w zadumę o przemijaniu.














czwartek, 22 września 2011

I znów...



      I znów przejadam smutek. Z rozkoszą zatapiam zęby w miękkim pączku, wysysam dżem po czym powoli zbieram językiem słodki lukier z kącików ust. Masturbuję się smakiem, pieszczę słodkością, dopijam winem. Obok z talerza kusi kolorami i wonią puszyste, ciastkowe niebo. Długaśny eklerek z bitą śmietaną spogląda na mnie pożądliwie i szepce z francuska „zjedz mnie”. Jeszcze nie skończyłem, a już myślę czym będę pocieszać się dalej… przeglądam w pamięci zawartość lodówki. Wertuje wszystkie kuchenne szafki i szuflady. Szukam jak szczur. Skrzętnie jednak omijam lustro, by nie przestraszyć się odbicia, które ostatnio nabrało nieco krągłości. Nie żebym popadał w panikę… o nie…  

Nad ranem pokusiłem się o wypiek według Sydoniowego przepisu ( tego kruchego ciasta, co to się do śliwek nie nadaje, a do jabłek jest idealne), oczywiście nieco go ulepszając ;P. Smakuje wybornie, a w połączeniu z gorącą kawą to niemalże stan nirwany. Sama Sydonia wyszeptała w uniesieniu, z pełnymi ustami… -mistrzostwo! No cóż, niektórzy są dobrzy w seksie, inni w kuchni ;P


Oto efekty :)



wtorek, 20 września 2011

Bezsenność...



      Bezsenność… ale jeszcze gorszy jest stan w którym budzę się co chwila z ciężarem co jak kamień mogilny na piersi zalega. Deszcz przesiewa ciemność, wybija o dach smutne intermezzo. Zacichły rykowiska. Sny choć krótkie to intensywne… i niemal namacalne. Wstaje wyrwany z senności bezdechem i otumaniony lękiem. Spoglądam zza szyby w czerń rozmytą pomarańczowym światłem samotnej latarni, gdzie wiatr surfuje po morzu pożółkłej trawy, a wielki wóz przemierza jak co noc drogę po niebie na wschód. Lato kończy się. Stąpam bosymi stopami po grzbietach desek, wyczuwając spękania i wypaczenia tworzące się przez dziesiątki lat. Deskami pamiętającymi jeszcze kroki tych co odeszli - umarłych. Nalewam chochelką ze starego wysłużonego wiaderka studzienną wodę, nakładam na szyjkę czajnika gwizdek i czekam… czekam wsypując do kubka kawę. Nade mną cicho tyka zegar. Jest mi źle… bardzo źle, znów zapadam się w ten paskudny, mętny, stan… stan zawieszenia. Nieznośny chłód wgryza się w skórę. Nakładam ciepły sweter i wełniane skarpety. Snuciem wypełniam pustkę domu przemierzając ścieżki zdrapanych farb.


poniedziałek, 12 września 2011

Podróże nocą...



      Uwielbiam podróżować samochodem nocą. Zwłaszcza zapomnianymi drogami, okrytymi konarami starych drzew, spomiędzy których przedziera się smugami jak przez dziurawy dach katedry światło księżyca. Kocham patrzeć na śpiące wsie. Pola spowite gęstą, mleczną mgłą z której wyłaniają się jak widma poszarpanych masztów strachy na wróble. Wdychać przez otarte okno wilgotne, nasiąknięte zapachem ziemi powietrze… trzepocące włosami jak wiatr pierzastą trzciną. Na skrzące się w świetle reflektorów ćmy, spadające niczym małe meteoryty gasnąc w ciemności. Mknąć przez głęboki, czarny las tańczących cieni o zagadkowych kształtach. Lubię gdy otwierają się bramy wyobraźni. Lubię ten stan serca, zachwyt, spokój i myśl smutną, że wszytko to jest chwilą… krótką chwilą… ale to właśnie z takich kruszyn składa się moje szczęście, moja wolność, moje życie. 


środa, 7 września 2011

Dzienniki Bezdusza - "Powrót Czarnej"

22 – 28. 08.2011


      Kolejny tydzień spędziliśmy w przemiłym towarzystwie Czarnej Loli i małego F.J., którzy to usychając z tęsknoty postanowili przybyć do Jaworza z wizytą po raz drugi. I choć nasz wspólny pobyt zmącili byli zakłócili inni goście bez zaproszeń, biletu i miejscówek, to i tak czas spędzony razem należał do bardzo przyjemnych, leniwych i spokojnych… tak, spokojnych bo Czarna jest osobą przy której się odpoczywa, a to dzięki pozytywnej energii emanującej z jej osoby. Podczas szalejących burz kisiliśmy ogórki rozświetlając płomykami świec ciemności powodowane kolejnym brakiem prądu. Oglądaliśmy filmy upchnięci całą czwórką w jednym łóżku, a właściwie piątką, bo jeszcze mościła sobie gniazdo między nami psina Halina. Walczyliśmy z paskudnym kaszlem Czarnej przy pomocy syropu z młodych świerkowych pędów i z cebuli na przemian. W między czasie zwiedziliśmy Kaliski ryneczek, sklep dla biedaków „Biedronkę”, gdzie to obkupiliśmy się w stempelki i dziurkacze dekoracyjne. Odwiedziliśmy też kawałek Stargardzkiego Lotniska – Kluczewo. Mały zaledwie fragment, gdyż zalane po ulewnych deszczach pasy startowe stały się nieprzejezdne, a na spacer brakowało czasu. Postanowiliśmy więc pocieszyć się kradzioną nieopodal z pola kukurydzą, która to okazała się niezjadliwa, bo sieroty nie zauważyły, że jest kukurydzą pastewną i gotowali… i byli by tak pichcili do usranej śmierci. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale czas w doborowym towarzystwie szybko mija, choć człowiek stara się każdą upływającą minutę przeciągnąć choć o połowę dłużej. Zawsze też pozostaje ten niedosyt rozmów, wymieniany uśmiechów, chwil wspólnie spędzonych. Pożegnania są smutne, bynajmniej dla mnie, ale jest też w nich ukryta nadzieja na kolejne witanie i radość.


poniedziałek, 5 września 2011

Dzienniki bezdusza - "Czternaście małp i naga prawda o mężczyznach!!! "cd.




      Wstałem człapiąc się w kierunku kuchni, gdzie ze sfatygowaną twarzą, drapiąc się po kroczu siedział drwal. Widząc mnie pojaśniał – zastanawiałem się czy to obecność mojej skromnej osoby wywołały w nim ten radosny stan, czy świadomość, że za chwilkę dostanie pod gębę lekko ściętą jajecznicę którą tak bardzo lubi: z dużą ilością cebuli i pieprzu, i gorącą kawę . Smażąc kurki przeklinałem drwala na tysiąc jeden możliwych sposobów. Widziałem oczyma wyobraźni jak siedzi skręcony bolesną biegunką na wychodku .
- Długo jeszcze? – wyrwał mnie z radosnych wizji zachrypiały, zniecierpliwiony głos.
Udałem, że nie słyszę, mieszając zawzięcie grzyby z cebulą.
- Norbercik, długo jeszcze!? – padło ponownie pytanie, tym razem głośno i dosadnie.
- Tyle ile trzeba, czyli mniej więcej 10 minut – odpowiedziałem spokojnie trzymając w ryzach niepohamowany, ostry jak brzytwa język z którego jestem znany. Wysiliłem się nawet na uśmiech.
- To dobrze, bo jestem strasznie głodny.-
- O będzie jajeczniczka, mniamci - zagadał K. ziewając i przeciągając się w kuchennych drzwiach, przyciągał uwagę bokserkowym namiotem.
- Ty Norbert, zobacz, taka mizerota, a jakiego ma ku…sa – wystrzelił drwal - można popaść w kompleks, nie?
- Ja tam nie mam kompleksu – odparłem – cieszy mnie taki, jakiego mam, a przeraża myśl, że mogłoby być gorzej.
K. spojrzał na drwala, na mnie i ponownie na drwala. Popukał palcem w czoło i wyszedł. Mieszając jajecznicą widziałem jak kłusuje po zroszonej trawie do kibelka. Rozłożyłem talerzyki, wyłożyłem chleb, wlałem w kubki kawę zbożową z mlekiem i podałem panom jajka. Dla reszty szykowałem stertę kanapek. Drwal pomlaskiwał nad posiłkiem i mruczał z wyraźnym zadowoleniem. Niebawem na śniadanie zwaliła się cała ekipa, dzieląc się na dwie grupy; jedna w kuchni, druga na zewnątrz przy stoliku. Chwilkę po śniadaniu czworo ochotników pojechało po zakupy.
Po mniej więcej trzech godzinach chłopcy wrócili z pobliskiego Kalisza z bagażnikiem alkoholu. Niestety, całą okrągłą sumkę, którą poprzedniego wieczoru „zarobiłem” wydali co do grosika. Po kilku wypitych na szybko piwkach zachciało im się iść na grzyby. Ok. pomyślałem sobie: pohasają po lesie, zmęczą się i będą w nocy spać jak zabici. Zaopatrzeni w plecaki, wodę, procenty, nożyki i koszyki ruszyliśmy w kierunku strumienia. Po prawej stronie drogi znajdujący się tor szkoleniowy wywołał w panach nagły napływ chłopięcej radości i niepohamowaną potrzebę zabawy tak silną, że nie myśląc długo rozpierzchli się po terenie wrzeszcząc jak szaleni. Jeden wdrapał się na bardzo wysoką ścianę ćwiczebną i wieszając się na samej górze machał radośnie nogami. Kilku wlazło w podziemny tunel z którego zaraz słychać było różne niecenzuralne słowa i krzyki… albowiem w labiryncie tym panuje całkowita ciemność i poruszanie się w nim polega na metodzie macania, a w bardzo wąskich korytarzach raz na jakiś czas wpada się w wykopane doły, tak na głębokość mniej więcej kolan lub pasa, w których znajduje się woda… a raczej cuchnąca breja przypominająca ją. Kolejni dwaj przeczołgiwali się między drutami kolczastymi i innymi zasiekami, a jeszcze inni uczepili się innego obiektu, huśtając jak małpy po rozwieszonych na łańcuchach oponach. A ja biedny żuczek stałem na drodze modląc się w duchu, by tylko nie nadjechała żandarmeria. Stałem i patrzyłem na dorosłych mężczyzn umorusanych, mokrych i szczęśliwych jak dzieci. Kiedy w końcu zdecydowali się zakończyć zabawę i powoli zbliżali do mnie. Szybciutko przeliczyłem czy aby wszyscy są i robiąc karcącą minę ruszyłem dalej. Chłopcy, o dziwo grzecznie szli za mną podziwiając okolice. Spokój jednak nie trwał długo, zaraz po przejściu na drugą stronę strumienia panowie wystartowali, każdy w inną stronę, kłócąc się między sobą o miejsce do zbierania. Wielokrotnie napominałem, by trzymali się blisko mnie, bo lasy te są duże, a oni kompletnie ich nie znają… oczywiście moje słowa na nikim nie robiły wrażenia. Natomiast na mnie piorunujące wrażenie robiły brutalnie podeptane przez szkodników kurki. Westchnąłem patrząc na skalę zniszczeń. Schyliłem się i zacząłem zbierać te jeszcze cudem ocalałe. Czym dalej brnęliśmy w las, czym więcej ubywało z plecaków piwa, tym bardziej chłopcy mieli problem z poruszaniem się i komunikacją. Stawali się nieznośnie marudni, smęcąc: a że bolą ich nogi, że gryzą komary, że nie ma grzybów, że nudno i że są głodni. Koszyki puste z wyjątkiem mojego i jeszcze jednego, którego właściciel kroczył dumnie z uniesioną głową. Szybko jednak zgasiłem jego radość wysypując zawartość koszyka na mech i tłumacząc poczerwieniałemu ze złości G., że te prześliczne grzybki to w większości szatany. Chłopcy, jak to chłopcy, natrząsali się z G., a sam G. spuściwszy głowę dreptał powoli uginając wysoką trawę. Powrotna przeprawa przez strumień okazała się dla niektórych zbyt trudną. Dość już zmęczony alkoholem J. poślizgnął się i wpadł do lodowatej wody wrzeszcząc niemiłosiernie. Dobroduszny G. wyciągnął rękę , by pomóc wdrapać się J. ale widząc to drwal wepchnął biedaka w zimny nurt. Drwalowi pomogli w kąpieli koledzy A. i M., którzy również mieli niefart i pozjeżdżali na tyłkach z nasypu do wody. W końcu w wodzie wylądowali wszyscy z wyjątkiem mnie, który to ja starałem się przebiec żółty, zdradziecki piasek podskakując jak sarenka. Byłem już prawie na górce, gdy poczułem silny uścisk wokół kostki prawej nogi. Zachwiałem się i poleciałem facjatą w piach, który natychmiast wypełnił mi usta i powchodził między zęby. Koszyk wypadł mi z ręki i widziałem w zwolnionym tempie jak wszystkie grzyby wysypują się dookoła. Coś, a właściwie ktoś ciągnął mnie do wody. Próbowałem się ratować wczepiając palce w podłoże, ale te tylko przeczesywały piasek pozostawiając głębokie bruzdy… ślady walki o przetrwanie. W akcie desperacji zacząłem krzyczeć, błagać kata o litość, ale ten niewzruszenie ciągnął mnie jak wór ziemniaków. Lodowata woda najpierw otuliła moje stopy, powoli zagarniała nogi, kiedy doszła do krocza poczułem jak zapiera mi dech… jak ciało ogarnia panika. Chwilkę po tym cały już znajdowałem się pod taflą, plącząc się w zielono – brunatnych porostach. Gdy się podniosłem śmiechom nie było końca.
- Który to ? – krzyknąłem. Pytanie właściwie nie potrzebne, bo podskórnie wiedziałem kto to zrobił.
Cała parszywa trzynastka wskazywała palcem na drwala zbierającego ze spodni pozaczepiane rośliny.
Nie myśląc długo rzuciłem się na drania, wskakując mu na plecy. Rosły chłop ani drgnął, a ja zawisłem oplatając ramionami jego szyję. Wiedziałem, że położyć tura nie będzie łatwo, więc postanowiłem posunąć się do małego podstępu. Złapałem zębami za opuszek ucha i zacząłem ciągnąć. Drwal zawył, zaczął się miotać jak opętany próbując strząsnąć mnie z pleców. Skąpana widownia huczała ze śmiechu. By nie spaść zacisnąłem nogi wokół pasa drwala, który próbował chwycić mnie od tyłu wielkimi łapami. Zginał się wpół, ruszając łopatkami w lewo i prawo, ale ja uczepiony mocno nie dawałem za wygraną. Puściłem ucho i chwyciłem drugie. Drwal krzyczał, podskakiwał jakby obsiadło go stado czerwonych mrówek. W końcu w jego pustej głowie zakiełkował pomysł, by paść plecami do wody. Poczułem jak przygniata mnie 120 kilo drwalowego cielska, jak powoli zapadam się w splątane zieloności. Woda zalała mi nos, zacząłem się dusić. W końcu walidąb przechylił się w bok uwalniając mnie. Wypłynąłem na powierzchnię łapczywie chwytając powietrze. W myślach dziękowałem dobrym duchom, że tym razem zapomniałem zabrać ze sobą aparat. Drwal stał na brzegu z nabzdyczoną miną. Chłopaki chlapali się radośnie, a ja zbierałem oblepione piaskiem grzyby z powrotem do koszyka. Przemoczeni ruszyliśmy w kierunku domu pozostawiając na sobą szlaczki z ociekającej wody i zielone, wodorostowe łatki. Dzień nie należał do ciepłych, wiatr wyziębiał otulone mokrymi ciuchami ciało, a chylące się ku zachodowi słońce nie dawało zbyt wiele ciepła. Gdy dotarliśmy w końcu do domu, natychmiast rozpaliłem w kuchni i piecu na parterze. Panowie pozrzucali z siebie szmatki i rozwieszając je po całym domu paradowali z przyrodzeniami na wierzchu, strasząc bladością pośladków. Podczas gdy ja nastawiałem gar ziemniaków i ubijałem schabowe, oni otworzyli 0,7 litra żurawinowej Finlandii. Jej kuszący aromat sprawił, że i ja nie dałem rady się oprzeć jednemu, a i w skrytości wyznam, że jest to jedna z moich ulubionych wódek. Na dwóch patelniach smażyły się kotlety, ja siekałem kiszoną kapustę na surówkę, panowie prowadzili kulturalne rozmowy polewając następną kolejkę, tylko drwal przysypiał oparty o ścianę na tak zwaną kurkę dziobiąc raz po raz głową w dół. Dziobał tak zawzięcie, że o mało nie przywalił głową w kamienną posadzkę. Któregoś wesołka wzięło na żarty i podłożył pod spadającą twarz drwala talerz z piankowymi, ciepłymi lodami ułożonymi w zgrabny stosik. Oblepiony kawałkami pokruszonej czekolady i słodką masą drwal otworzył oczy, a raczej odlepił sklejone powieki. Wściekły chwycił za pianki po czym zaczął je wcierać we włosy, rozsmarowując przy okazji po twarzy i szyi żartownisia. Przypadkiem oberwało się siedzącemu z boku. G., który nie myśląc długo chwycił za ketchup stojący od śniadania na stole i począł wyciskać go na wszystkich dookoła. No i zaczęła się ostra jazda bez trzymanki, powietrze przecinało dosłownie wszystko: woda, wódka, zapitka, ketchup, musztarda, próbowałem ukryć miskę z prawie już gotową surówką, ale przewaga napierających była zbyt liczna. Z lodówki kolejno uciekały, dżem, jogurt, śmietany, serki topione, mleko i zupa pomidorowa z dnia wczorajszego. Ze spiżarki zapasy w postaci mąki, cukru, kompotów, soków owocowych. Co chwila coś lądowało na mnie, ściekało, oblepiało. W ferworze walki tłukło się o podłogę spadające szkło, pourywane drzwiczki wiszącej szafki dyndały trzymając się ledwo na jednym zawiasie. Krzesła, stół i taborety porozrzucane po kuchni i pokoju, leżały najeżone do góry nogami. Wszystko pokrywał biały, mączny kurz. Powoli opadał też deszcz pierzy z rozerwanego, starego jaśka. Patelnie ze schabowymi paliły się zadymiając kuchnię. Panowie szarpiąc się rwali na sobie podkoszulki i mazali pianką do golenia. Trzech wariatów przytrzymywało leżącego na podłodze biednego J., a czwarty zgalał mu z piersi włosy. Dopali się również do moich akrylowych farb. W między czasie pojawił się ochroniarz P., lekko zdziwiony zarówno całą sytuacją i liczebnością gości, widząc moją minę głośno i stanowczo poprosił o spokój. Poruszeni jego obecnością panowie wstrzymali obroty. W drzwiach pojawiła się również przybyła po dwóch dniach nieobecności Sydonia. Wiedziała, spoglądając na mnie, że lepiej się już nie odzywać. Poprosiła tylko o kawę z mlekiem i drepcząc schodami na piętro rzuciła - miłego sprzątania. Gdy chłopcy w końcu ochłonęli i dostrzegli skalę zniszczeń z przepraszającymi minami zaczęli zbierać się w kuchni, a ja patrząc na nich, stałem nucąc sobie w głowie zapamiętany z dawnych lat kawałek „Piersi”. Wyszedłem z domu zabierając ze sobą butelkę wódki, miałem już wszystkiego dość… pragnąłem jedynie upić się i w spokoju spędzić tę noc. Nie obchodziło mnie już, co jeszcze wpadnie do głowy tym jakże poważnym panom na poważnych stanowiskach. Zaszyłem się na małym pomoście schowanym na końcu jeziora. Siedząc i popijając rozmyślałem o sobie, swoim życiu i myśli te smutne tylko pogłębiły podły nastrój. Piłem, piłem i nie wiem nawet kiedy odpłynąłem.  

Ktoś szarpał mnie za ramię. Miły, ciepły, spokojny głos prosił bym wstał. Otworzyłem oczy i w rażącym świetle zobaczyłem rozmytą S. uśmiechającą się do mnie. Mój dobry Anioł- pomyślałem podnosząc z desek obolałą głowę. Całe ciało dygotało z zimna, wysuszone wargi i krtań błagały o kroplę wody. Skurczony żołądek męczył nudnościami.
- Chodź do domu. Zrobię ci gorącej, gorzkiej herbaty – zaproponowała S.
- Aż boję się tam iść – wychrypiałem.
- Chłopcy troszkę zaszaleli – uśmiechnęła się S. – sam wiesz, że w twoim towarzystwie wszyscy zapominają o wszystkim i dobrze się bawią. I bardzo Cię lubią, ba, uwielbiają, bo przy Tobie nie muszą udawać, ukrywać się i pilnować. Jesteś, jak to powiedział drwal ich „wolnością”. Całą noc martwili się o Ciebie i co chwilka przepraszali.
- Naprawdę?
- Seri, serio – odparła S. pomagając mi podnieść się.
Wchodząc do domu doznałem szoku. Na stole parowała gorąca kawa, obok talerz z kanapkami i dzbanuszek z żółtymi aksamitkami. Kuchnia posprzątana, ściany wyszorowane, szafka naprawiona. Z radia cichutko płynęła muzyka. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
- Mamy Cię !!! – krzyknęli wyskakując z pokoju chłopcy. Przestraszony podskoczyłem, ale zaraz zacząłem się śmiać. Widok tych niepokornych paskud rozczulił mnie dogłębne.