Okno mojego dawnego pokoju wychodziło na podwórze porośnięte krzewami starych lilaków otulających ciepłe, majowe noce zmysłową wonią. Ich białe, drobne kwitki niczym wiatraczki wirowały spadając na ziemię. Gdy już osypały się wszystkie dziadek zaśmiewając się żartował, że idzie zamieść śnieg z ogródkowej ścieżynki. Wiekowa jabłoń, która rosła tuż za szybą straszyła mnie cieniami powykręcanych gałęzi w wietrzne noce… czasami skrzypiała jak wieko trumny, innym razem trzeszczała złowrogo lub rzucała na boki przerzedzaną czupryną. Długie, gładkie firany rzeźbione językiem wiatru wślizgującego się przez uchylone okno przybierały kształty zakapturzonych mnichów, duchów i innych obrazów malowanych przez bujną wyobraźnię. Jako dziecko cierpiałem na bezsenność, nikt nie wiedział dlaczego, ja sam twierdziłem zawsze, że kocham noc bardziej od dnia, bo jest cicha, tajemnicza i pełna niezwykłości. Często wyskakiwałem z łóżka, które stało na wprost okna i siadywałem na parapecie zanurzając się w marzeniach albo zrzucałem pościel na podłogę i tam moszcząc sobie wygodne gniazdko wyświetlałem na ścianie bajki ze slajdów, ileż było w nich piękna i magii. Podczas bardzo ciężkiej choroby, gdy przez długie tygodnie nie byłem w stanie zejść z łóżka, każdej księżycowej nocy bawiłem się cieniami rzucanymi poprzez układ dłoni, rąk i wycinanych z papieru za dnia rekwizytów. To były cudowny czas… ulotnego dzieciństwa.
.