Bezduszne przywitało mnie martwą
ciszą . Zwykle skrzypiące przeciągle drzwi otworzyły się bezgłośnie. Nie
zajęczała ni jedna deska pod butem. Żadnego chrzęstu, chrupotu, szczęku czy trzasku.
Cichość, głuchość i bezruch. Zimnica zmieniająca uchodzącą z ust parę w
drobniutkie kryształki osadzające się na brzegach warg i nosie. Bezskuteczna
próba odpalenia zwilgotniałej zapałki skostniałymi palcami. Kiedy w końcu udało
się rozniecić ogień i napalić pod kuchnią, ta krztusząc się, dusząc wypluwała
szczelinami i spękaniami chmury gryzącego dymu, który zawisłszy pod sufitem okrywał kuchnię i pokój czarnym
całunem. Nawarstwiające się tygodniami emocje dały znać sercu tłukąc się weń
boleśnie, kołatając od wewnątrz. Zlany potem przysiadłem na chwilę na ławeczkę.
Tę obok kuchni, tę samą na której dziadek Wacek wypalił ostatniego papierosa, a
babcia Kasia ogrzewała zziębnięte umieraniem dłonie. Tu i teraz nastał i dla mnie czas rozstania…
pożegnania się z tą chałupą na
okiennicach której przysiadał zmęczony
wiatr. Pulsującą drobnymi żyłami
wspomnień ukrytymi pod spękaną skórą farb. Siedzę udręczony wyczekiwaniem,
strachem podobnym do przerażenia jakie odczuwał skazaniec na chwilkę przed …
nim ostrze gilotyny sięgnęło zroszonego grozą karku. Nie mam siły się żegnać,
szeptać do ścian, uspakajać dotykiem chropowate grzbiety framug. Nie umiem mu
skłamać, że będzie dobrze wiedząc, że za moment, za chwilę wypali się ogień w
sercu kuchni, ucichnie ostatni oddech, że tymi drzwiami wyjdziemy spętani żalem
, Monika i ja, zostawiając za sobą
jedynie martwą ciszę.
.