środa, 7 sierpnia 2013

Wisielcze tony...



      Pluję smolistą mazią w porcelanową biel zlewu. Rozdygotany jak w febrze, zatruty sobą samym czepiam się palcami brzegu umywalki i dławiąc się, krztusząc, chlustam prosto z trzewi w martwe oko ścieku tymi poczerniałymi fusami sfermentowanej duszy. Rozlany atrament źrenic nie przepuszcza światła, a ja gubię się w tym mrocznym bezkresie, zaprzepaszczam w tej udręce, w tym niemym cierpieniu. Tej nieznośnej pustce, co oddechem gasi nadzieję na „wieczny spokój” skrywaną w nocnych bezdechach.  
      Nie mam kontroli nad swoim życiem, nad rozpadającym się powoli ciałem. A gdyby tak się poślizgnąć i przywalić łbem w fajans, zejść zmyślnie wypinając się gołym tyłkiem na świat? Ale nie, przed zagraniem finałowej sceny wzbrania moja wrodzona wstydliwość, która nie pozwala mi też bez spięcia wysikać się obok drugiego faceta w publicznym szalecie. Wszystko to chore, jak cały ja, jak ta nadwrażliwość, żałosny artyzm, empatia i ten pieprzony garb odziedziczony po zdziwaczałych przodkach. 


.