niedziela, 30 grudnia 2012

Końca jeszcze nie będzie...



      Ostatnie tygodnie były dla mnie czasem wielkiego wysiłku, chwilami nawet ponad siły. Ciężka praca i związany z nią stres wyraźnie odbiły się na moim samopoczuciu, dodatkowo wiele problemów jakby zmówiło się i bombardowało jedno po drugim, do tego wszystkiego cierpki tort uwieńczyła gorzka wisienka grypy. Rzucając mnie do łóżka na wiele długich, przemajaczonych w malignie dni i nocy. Nagie, bezwładne ciało miotające się w bólu kruszonych weń kości, miażdżonej czaszki i rozszarpywanych wewnętrzną siłą mięśni krzyczało o choć chwilę wytchnienia. Pobladłe dłonie łapały się fałd pomiętej pościeli przy każdym atakach kaszlu, kasłania aż do wymiotów. Chwilami, gdy udało mi się zapaść w głębszy sen, roiłem niezwykłe obrazy. Budziłem się mokry z bezdechem i dziwnym przestrachem. Był jeden moment, chwila, kiedy pomyślałem sobie, że już czas… przeszywające zimno otuliło mnie całunem, wgryzającym się w ciało lodowatymi szczękami najeżonych igieł. Nie chciałem skończyć się w dusznym, pogrążonym ciemnością pokoju, nie chciałem odchodzić w samotności. Miałem wrażenie jakby tysiące palców umarłych pisało po pergaminie zroszonego czoła, jakby przeglądały zapis zasług, porażek i nieskończonych ziemskich spraw. A ja spod drugiej strony powiek spoglądałem w szmaragdowe oczy przepełnione mądrością, miłością i cudami ukrytymi tylko dla mnie. Uśmiechałem się do lekko zakrzywionych bezwiednym zagryzaniem warg… co cichym szeptem przywróciły ciepło.

Powoli wracam do żywych i z nadejściem Nowego Roku dalej będę zamęczać Was Kochani swoimi smutkami, zgryzotami i blablaniami. A tym czasem życzę Wszystkim Szczęśliwego 2013 

.

niedziela, 18 listopada 2012

Ścierpnięcie...



      Wściekły wiatr w komin dmie. Napiera na szyby. Wyje w spękaniach i szczelinach ciskając zerwanymi w gniewie pożółkłymi liśćmi i drobnymi gałązkami w spocone okna. Zimno wgryza się w palce dłoni sunącej z wolna po zdrapanej oddechem przemijania poręczy. Skrzypiące zazwyczaj stopnie dziś zacichły, cały dom jakby zdrętwiał z przestrachu przed osamotnieniem. Znieczulam się ostatkami alkoholu zlewanego z dna niedopitych butelek. Buszuję w wilgotnych mrokach piwnicy w poszukiwaniu sfermentowanych kompotów. Tak ciężko zacisnąć powieki, zagryźć wargę i odciąć brzytwą brutalnej rzeczywistości zapisanej na kawałku papieru pępowinę łączącą mnie z tym miejscem. Rozpacz tłucze się we mnie jak ptak, wali czarnymi skrzydłami w dzwon serca. Dusi bolesnym bezdechem. Rzuca na kolana i wyciska łzy…łzy, które dla świata nie znaczą nic, a boleści krzyk ucichnie rozszarpany wietrzyskiem, zawisły na końcówkach siwych łodyg. Nie będę się żegnał, nie obejrzę do tyłu, pójdę przed siebie gubiąc okruchy spękanego serca. Odejdę spokojnie i ślad po mnie zaginie.

.

poniedziałek, 22 października 2012

Balon...



      Poranek przywitał mnie złocistymi nićmi smug przeciskającymi się przez koronkową mgłę, w woalu której kryły się płoche łanie. Przywitał migotliwością zaklętą w kroplach rosy przycupłych na konturach pejzażu, tego krajobrazu malowanego żółcią, czerwienią i brązami. By wykorzystać w pełni pięknie zapowiadający się październikowy dzień, jeden z kilku ostatnich w Bezduszu, postanowiłem wybrać się na długi spacer do lasu. Wsuwając stopy w trampki uśmiechałem się do kota Maurycego, strącającego zwiniętym w rurkę językiem perły mleka zawieszone na czarnych wąsidłach. Zaopatrzony w połatany, stary koszyk, plecak i czapkę z daszkiem chroniącą mnie przed wyjątkowo dokuczliwymi w tym roku strzyżakami sarnimi (mylnie zwanymi przez niektórych „latającymi kleszczami”) skierowałem się w stronę strumienia. Balansując na omszałym, zwalonym pniu powoli przedostałem się na drugą stronę wkraczając wprost do baśniowej krainy. Przyjemny wiaterek otrząsał sercowate liście topoli, które to wirując całymi dziesiątkami opadały na spoczywające pnie i mchy, zawieszając się gdzieniegdzie ogonkami o połyskujące babie lato. Nakrapiane bielą czerwone kapelusze muchomorów doskonale uzupełniały barwy jesiennego dywanu. Jeden, schowany nieco z boku w mchach postanowił odbiec wizerunkiem od reszty i, by szerzyć grozę wśród niechcianych gości, upodobnił się do…




Jedno trzeba odmieńcowi przyznać… wrażenie zrobił, a jak … rzucił na kolana wyzwalając we mnie lawinę śmiechu i nakreślić by tu można całe mrowie słów o tym, jak dwóch cudaków, różnych gatunków spotkało się w leśnej głuszy, ale napiszę tylko, żem uwiecznił muchomorowego stwora i wciąż śmiejąc się z jego wyglądu, ociągając się nieco podążyłem dalej. Rozkoszując się ciepłem, zapachami i kolorami zbierałem aromatyczne owoce leśnego runa. Czerwone koźlarze, borowiki, podgrzybki, kurki, zielonki, rydze, maślaki i kanie powoli wypełniały kosz ku wyraźnej uciesze grzybiarza.




Psina Halina z zaciekawieniem wciskała pysk w rozgrzebane nory. Skacząc przez zwalone pnie padała na puszyste mchów poduchy i tarzając się w nich miała minę, jakby otworzyły się przed nią bramy psiego nieba. Po pokonaniu kolejnej górki na horyzoncie pojawiła się biała plama, z wolna poruszająca się w lewo i w prawo. Zaskoczony postanowiłem podejść bliżej. Ku mojemu zdziwieniu blady, ruchomy obiekt okazał się być balonem. Biały balonik w samym sercu niedostępnych rejonów poligonu wzbudził moją czujność. Natrętna myśl o ukrytym w gąszczu paproci mrocznym clownie, takim jak w „To”- S.Kinga wyzwoliła gwałtowny, zimny dreszcz. Dziwny niepokój spotęgowała mroczna atmosfera miejsca. Zacienione przez olbrzymie świerki wnętrze starodrzewu zdobiły jedynie powykrzywiane, spróchniałe korzenie i opadłe gałęzie podobne do kurzych łapek, a wszystko pokryte zalegającym, rdzawym igliwiem. Wpisana w mą naturę ciekawość wzięła górę i przedzierając się przez obfitość chaszczy, krok po kroku zbliżałem się do celu spoglądając raz po raz za siebie. Kiedy w końcu dotarłem po powalonego drzewa o konar którego zaczepiła się tasiemka, zaśmiałem się pod nosem. Do jednego ocalałego i całego pęku popękanych balonów przywiązana była pocztówka wysłana dzień wcześniej z Berlina.  




Zwyczaj wysyłania takich „latających” urodzinowych kartek poznałem goszcząc w Niemczech. Znalazca wpisuje miejscowość, bądź okolicę do której owa latająca wiadomość dotarła i wysyła pod adres jubilata. Przywiązany do koszyka balon wypełniony helem towarzyszył mi przez całą powrotną drogę, a nim dotarłem do domu błękit nieba zasnuły deszczowe chmury. Bezdusze spowiły szarości. 

.

czwartek, 18 października 2012

Pra sen



Między bieganiną po lekarzach, urzędach, a nadrabianiem zaległości - skrobię sobie.



© NordBerd
pra sen

.

czwartek, 27 września 2012

Idę do Ciebie...



      Stary Dębie podtrzymujący przekrzywioną koroną podziurawione modlitwami niebo. Tulący w kołysce korzeni rozsypane szkielety i szczerzące się do księżyca czaszki. Stąpam po grzbietach zwierząt porośniętych pożółkłą trawą, strząsam poranne łzy zawieszone na końcówkach źdźbeł pojąc kwileniem jutrzenki umarłych senne pomrocze. Przemykam w milczeniu obok wierzb co ziemie muskają witek czuprynami, pobielałych brzóz i garbatych platanów. Cichutko, na palcach chłodem skostniałych, by nie zbudzić duchów gniewnych, co pod splotami powoi i krzewami wilczej jagody zmęczone pozasypiały. Mgła co na wyciągnięcie ręki świat wilgocią zmywa cofa się do bagien, skąd przyszła była. Idę do ciebie niosąc smutek w oczach i w sercu, a w duszy chorobę… malując broczącą z warg czernią kwiaty, zacieki i plamy jak z kałamarza wylany atrament. Wtapiam się w świat cieni, gasnę, blaknę, konam Dębie kochany. Na złe ducha stany nie pomoże magiczny pył, róg jednorożca, korzeń mandragory, modlitwy ni wschodu mądrości czy śpiewy szamanów. Potrzeba mi przytulić się do Ciebie, poczuć kory chropowatość i kruchość liści pod stopami. Posłucham żywicy szmeru przymykając oczy i nim rozpacz jaźń zbełta przywołam w pamięci ukochaną twarz po czym pokornie, bez krzyku, bez szeptu odpłynę w odmęty szaleństwa z mej cichej przystani.

.

sobota, 1 września 2012

Niebieski księżyc...


      Druga pełnia w tym miesiącu jaśnieje nad mgłami. Za oknem chmara białych ciem łopoce skrzydłami o szybę. Szeleści, szemra… przybierając kształt pobladłej twarzy. Widma straszącego dziesiątkami ruchliwych odnóży podobnych do ciężkich, kabaretowych rzęs, ślizgających się po szkle jak po zlodowaciałej tafli jeziora. Zakurzona, kropkowana w musze odchody żarówka przygasa i jaśnieje. Na stole wyszczerbiony kubek z odciśniętym na brzegu ust kawowym śladem,  pamięta jeszcze dotyk warg tych, co pozostali już jedynie we wspomnieniach i na wypłowiałych fotografiach. Zaginam róg przetartej ceraty, przełykam łzy i nie mogę powstrzymać tego drżenia… rozedrgania w piersiach… rzewności podobnej tej, gdy słucham ożywionego akordeonu. To specyficzne zasysanie powietrza w miech, stukot guzików przypomina mi Twą jaśniejącą radością twarz, rozchylone usta i tańczące po klawiszach palce przez które przepływała muzyka. Tęskno mi do Twojego grania. Tęskno do tamtych czasów, kiedy wszystko wydawało się piękniejsze. Gdy nocne spacery i rozmowy były zapomnieniem, a słowa zawieszone nad nami jak gwiazdy jaśniały oświetlając drogę.



Dla Ciebie…





.

piątek, 17 sierpnia 2012

Wystawa - Akt







      Jeśli ktoś będzie miał ochotę zajrzeć i zobaczyć jedno z moich zdjęć w zbiorowej wystawie  - Akt.  To zapraszam serdecznie do artpub galeria


.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Perseidy…



      Ostatnimi nocy moszczę się wśród żółtych róż malowanych akrylem na ogrodowym leżaku. Otulony ciepłym kocem po sam nos spozieram na zimne gwiazdy, skrzące się zza obłoku pary uchodzącej z ust. Jesienne to lato. Oplatając dłońmi kubek gorącej herbaty, parzonej z listkiem świeżej mięty, szczyptą cynamonu i odrobiną cytryny, spoglądam na księżyc, ten sam do którego przed kilkunastu laty wyszeptywałem miłosne tajemnice. Wysyłałem w kosmos ciche prośby, przebłagiwałem bogów głuszy o choć jedno warg zetknięcie, muśnięcie, pieszczotę lichą. Biegnąc leśną drogą krzyczałem. Gubiąc gorzkie łzy potykałem się o własne stopy, zatruty niespełnioną miłością. Obojętną, czarą i nieczułą jak ten wszechświat zawieszony nade mną. Padając kolanami w lodowaty strumień chciałem ugasić pożar trawiący duszę, wyrwać tłukące się w klatce żeber serce… pragnąłem by pochłonął mnie zwodniczy nurt. Jeszcze dziś leży tam kamień, który w złej godzinie strasznych podszeptów, mamień i kuszeń stał się przytuliskiem, twardym wezgłowiem kruszącym koszmarne sny. Zawieszona nad Bezduszem niczym tytoniowy dym Droga Mleczna wzbudziła tęsknotę… nieznośną chęć sięgnięcia po papierosa, poczucia przez chwilę tę przyjemność zaciągania, smakowania i wypuszczania dymu. Lubiłem… nie, kochałem palić. Palenie wpływało na mnie twórczo i choć zabrzmi to zabawnie wyciszało i sprawiało przyjemność, podobną do tej, jakiej doznaje się po spożyciu dobrej, gorzkiej czekolady, albo lodowym pucharku z owocowym musem i bitą śmietaną. Zabawne jest też to, że będąc dzieckiem chciałem zanurzyć dłonie w nocnym niebie. Zabełtać w nim jak w tafli wody. Bawić się gwiazdami. Chciałem łapać ich blask w butelczyny, piersiówki, chowane przez ojca w starym, wyplatanym koszu i zawieszać na sznurze do bielizny, by oświetlały po zmroku moje sekretne miejsce, to w najciemniejszym końcu strychu. By ten magiczny pobrzask przyciągał drobne, białe ćmy spragnione światła, nocne motyle które tak bardzo lubiłem… i chciałem pisać palcem po księżycu. Wierzyłem, że po zachodzie słońca ilustracje w bajkach i książkach ożywają, a stare obrazy stają się przejściami do innego świata. Teraz grzęznę w domysłach, wspomnieniach, lękach, przestrachach i zamyśleniach, z których raz po raz wyrywają mnie spadające nad walącą się stodołą perseidy. Dopalające się jak chwile, blednące jak marzenia, wypalające jak pragnienia i gasnące jak życie. Wielki wóz powoli sunie nad czubkiem śliwy ku wschodowi, a ja coraz bliżej zachodu. Zziębnięty, zlękniony i samotny w przemijaniu. 

.

sobota, 28 lipca 2012

Jezioro łabędzie...



      Zaopatrzony w dzbanek schłodzonej mieszanki imbirowego soku z cytryną i miętą, wybrałem się wczoraj na strych, by uporządkować pozostałe jeszcze po śmierci babci Kasi przedmioty. Muszę bez bicia przyznać się, że bardzo lubię grzebać w starociach i wynajdywać różne skarby, no cóż, każdemu z nas zostaje coś z dziecka. Przemierzając półmroki dotarłem do okienka, w którym wypełniono puste miejsca po szybach płytą pilśniową, a ramy zabito na stałe gwoździami. Po kilkuminutowej szarpaninie i dłubaninie kombinerkami udało mi się pozbyć zardzewiałych uchwytów. Smuga światła gwałtownie przecięła powietrze, przepełnione drobniutkimi pyłkami kurzu. Wiele radości sprawiły kartony wypełnione pożółkłymi książkami. Metalowe pudełko kryjące w swoim wnętrzu kolorowe, szklane paciorki, guziki, spinki do mankietów, broszki, błyskotki i inne barwne cudeńka. Pudła, jak przystało na krawcową, wypełnione po brzegi wzorzystymi gałgankami, połyskującymi złotą i srebrną nicią apaszkami, ścinkami, niemodnymi już kołnierzami. Zaciekawiony zawartością wielkich, papierowych worków, leżących w mrocznym kącie po drugiej stronie strychu, wolnym krokiem i niemal na palcach omijałem popękane deski podłogi. Jak tylko udało mi się dotrzeć na miejsce koło uszu rozbrzmiało delikatne bzyczenie i coś trąciło mnie łagodnie w okolicy szyi… trąciło raz jeszcze, a po chwili poczułem bolesne ukłucie w ramię. Krzyknąwszy i podskoczywszy akuratnie rozerwałem worek uwalniając z wnętrza pieczołowicie zbierane latami - niespodzianka… pierze!!!. Biały puch wzbił się po samiuśki dach, wypełniając wnętrze przyklejał się do mojej spoconej skóry zmierzając, wraz z cyrkulacją, ku lufcikowi. Bzyczenie nasiliło się. Uniosłem głowę i zamarłem, na belce tuż nade mną wisiało przecudne, okrągłe gniazdo dzikich os. Nie myśląc długo postanowiłem szybcikiem opuścić ich samozwańcze królestwo. Zachowując spokój obróciłem się i powolutku skierowałem w stronę schodów. Nie było jednak wybacz, zdenerwowane wcześniejszym poruszeniem pasiaki ruszyły na mnie zbrojąc się w żądła. „Kyrie eleison” wyszeptałem pobladłymi wargami i rzuciłem się do ucieczki, parskając i wypluwając nawdychane pióra. Nogi zdawały się być szybsze od reszty ciała, które to żądlone wachlowało nerwowo witkami. Machanie najwyraźniej doszczętnie rozwścieczyło owady, bo nagle jakby zrobiło się ich więcej. Natężone bzykanie wzbudzało respekt i podsycało strach. Niczym górska kozica hycałem schodami w dół na piętro, potem na parter i w końcu zrywając z siebie podkoszulek na ganek. Małe, żółte bestie nie dawały za wygraną. Sunęły za mną chmarą. Żar lejący się z nieba otulił swym gorącem piekące niemiłosiernie ciało, a ja biegłem… niemal przelatywałem oślepiony słońcem, nad trawą, i trzepocąc rękoma jak ptak gubiłem upierzenie. Wyśpiewując falsetem cały słownik przekleństw wbiegłem w wysokie pokrzywy słysząc za sobą głos przyjaciółki przerywany opętańczym chichotem:
- Trenujesz przed odlotem kochany? To za wcześnie… za wcześnie…
Wściekły, ale i rozbawiony rzuciłem:
- Nie Kuźwa, robię za babie lato!
- do wody leć.. do wody!... łabędziu zdziczały!
Parząc sobie nogi, łzawiąc i krzycząc skierowałem się w stronę starej mosiężnej wanny, schowanej w cieniu mirabelki. Mętna, pokryta osypanymi liśćmi i grubym kożuchem rzęsy woda wydawała się chłodnym zbawieniem. Odwróciwszy się nabrałem powietrza i odchylając desperacko zanurzyłem się w cieczy. Ciepła, zdradliwa pomyja kryła w sobie najeżone opadłymi gałęziami dno i drapiąc grubymi, drewnianymi paluchami raniła skórę. Zamoczony, z nogami rozrzuconymi po bokach, ślizgając się i wpadając na powrót próbowałem wygramolić się z tego madejowego łoża. Wtedy łaskawie z pomocą przybyła rozanielona Sydonia, wyciągając dłoń, bym mógł się jej uchwycić. Gdy dobyłem ku niej rękę, oblepioną rzęsą, liśćmi i resztkami pierzy w mig pojąłem całą istotę Sydoniowej wesołości. 

Połowę nocy spędziłem na okładaniu i smarowaniu pokąsanych miejsc na przemian octem i Fenistilem, a zadrapania odkażałem spirytusem, oczywiście stosowanym wewnętrznie, w postaci nalewki… ale nic to! Jutro wybieram się na strych ponownie, uzbrojony w dymiarkę, Sydonię i czarny worek. Trzymajcie kciuki ;)

.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Błogostany...



      Naszła mnie właśnie niepewność, chwila zwątpienia: czy seks jest mi tak naprawdę do szczęścia potrzebny? Siedzę z laptopem na kolanach, nade mną niebiański lazur, z przodu rozśpiewany gaj, wokół rozcykane trawy, a obok w białej, porcelanowej miseczce mrugają do mnie spod słodkiej, gęstej śmietany przecierane woskowym, niebieskawym nalotem dorodne jagodzianki. Te skubane pieszczotliwie palcami z zielonych krzewinek, podczas dzisiejszego spaceru nad wschodnią częścią starego jeziora. Z drżeniem sięgam po nie odganiając spragnioną ich słodkości dziką osę. Wilgotne, schłodzone owoce wypełniają usta amarantową soczystością pieszcząc podniebienie smakiem malachitowego raju. Delikatną gorzkością ziemi zmieszaną z kwaśnością deszczy. Aksamitne skórki i drobniutkie pestki swawolą z językiem osadzając się między zębami, wywołują pierwszy dreszcz. Zamieram przełykając tę ambrozję. Mimowolnie odrzucam do tyłu głowę, rozchylam zasiniałe wargi złaknione gorących jak pożar pocałunków słońca. Błagam grzeszną myślą, by ta chwila trwała w nieskończoność, a salaterka, jak w starej baśni z dzieciństwa, napełniała się bez końca. Każda łyżeczka mecyi przybliża mnie do nieba… do szczytowania… Zmysłowa euforia wykręca palce u stóp na których właśnie przysiadł rdzawy motyl. Pięty suną bezwiednie po chropowatym ganku zatrzymując na drewnianej skrzynce z kwitnącą nasturcją. Z gałęzi łypie na mnie zaciekawiony ptak, a ja zagryzając dolną wargę z czarną rozpaczą zerkam na dno porcelany, gdzie skąpane w odrobinie śmietanki spoczywają trzy ostatnie borówki. Niemal z namaszczeniem zagarniam ustami i ze smutkiem, że wszystko co dobre szybko się kończy, ociągając się nieco przełykam błogości ostatki.

.

sobota, 21 lipca 2012

Krótki list do...




      Dzisiejszej nocy ucichł krzyk. Cisza wypełnia serce, a w mrokach duszy rozbłysło nikłe światełko przeganiając przeszłości demony. Dziękuję za wspólne smutków mych prześnienie. Za poranny uśmiech, wiarę w czystość i na przyjaźń nadzieję.






Z dedykacją (ale bez ukrytych podtekstów ;))



.

wtorek, 17 lipca 2012

Słowa mi grzęzną...



      Wracając ze starego lasu i chlupocząc trampkami po wilgotnym bruku przeczuwałem, że stało się coś niedobrego. Ostatnie sny i dziwny niepokój pod sercem szeptały najgorsze. Po wejściu napaliłem pod kuchnią, rozwiesiłem przemoczone ciuchy i jak co wieczór nakręciłem zegarek. Kieliszek wiśniowej nalewki rozlał się ciepłem po żołądku, a pykający lekko na ogniu sos grzybowy wypełniał cudnym aromatem każdy domowy zakątek. W połowie schodów na piętro usłyszałem dzwonek telefonu, co zdziwiło mnie, bo ostatnio brakuje tu i w okolicy zasięgu. Wyciągnąłem z szafy suchą bieliznę, położyłem na łóżku i podszedłem odebrać. Rozedrgany płaczem głos z drugiej strony słuchawki opowiadał mi straszne rzeczy: o wyłowionym dzień wcześniej z rzeki topielcu, który leżał w wodzie wiele dób. Po ustaleniach policji i rozpoznaniu przez najbliższych okazało się, że to Leszek - mój przyjaciel. Przez dłuższy czas nie docierała do mnie wiadomość o tragedii. Siedziałem gapiąc się tępo w spękaną ścianę.

      Oprócz nieopisanego smutku i palącego żalu męczy mnie wciąż jakiś rodzaj wewnętrznego rozdrażnienia, pretensji do losu, że zabrał bliską mi osobę tak nieoczekiwanie, bez szansy na pożegnanie. Dręczą mnie też pytania jak? Kiedy? I dlaczego do tego doszło… choć w tej chwili nie ma to największego znaczenia. Moje myśli wciąż krążą wokół Lesia, a fragmenty obrazów zapisane w pamięci układają się w kształt jego ogorzałej słońcem twarzy… zawsze uśmiechniętej. Przepełnione spokojem, mądrością życia i pokorą szafirowe oczy… lśniące radością życia. Był osobą jak na te czasy niezwykłą, cieszył się tym co ma, a zbytkiem dzielił. Zawsze skory do żartów i niesienia pomocy. Kochany człowiek i piękna dusza. Nawet teraz kiedy o nim piszę, ciepło wypełnia mi piersi. Uśmiecham się do niego choć oczy ociekają łzami.


Jakby było mało bólu i rozpaczy Śmierć zabrała wczorajszej nocy mojego dziadka.


Przepraszam, że nie odpiszę na Wasze komentarze, ale teraz jestem kompletnie rozbity.

.

niedziela, 15 lipca 2012

Z leśnych opowieści...



      Wczorajszy dzień, choć przesiąknięty deszczem i nabrzmiały burzami, nie powstrzymał mnie przed pobłądzeniem w kniei. Smagany tchnieniem przestworzy starodrzew nucił wietrzną pieśń rozedrganym listowiem, a roztańczone kłosy traw przemierzały linie dłoni, wyczytując zapisane w nich przeznaczenie. Prześwity słońca spomiędzy skłębionych, ciemnych chmur rozpraszały się po kolorowym runie połyskując w kroplach osadzonych na pajęczynach, wrzoścach, liściach wietlicy, fioletowych kwiatach leśnego czyśćca i dojrzewających, czerwonych malinach… wprowadzając mnie w bajkowy nastrój i przywołując wspomnienia z dzieciństwa. Radując dobrodziejstwami. Ciężkie owocami łodygi borówki potulnie kładły się na dłoni, pozwalając palcom na strząsanie niebiesko-czarnych korali, plamiąc fioletem opuszki i spragnione leśnych pocałunków wargi. Upojony smakiem i zaklinaniem boru padłem plecami w miękkie, wilgotne mchy. Brzegi rozchełstanej koszuli drażniły stwardniałe chłodem brodawki. Lubieżnik wiatr tarmosił za włosy, ciężkie krople deszczu rozbijały się o skórę piersi, twarzy i ściekając po policzkach drobnymi strużkami muskały szyję i przyjemnie łaskotały okolice uszu. Zamknąłem oczy i z rozkoszą poddawałem się tej pieszczocie… oddałem się naturze. Nie opuszczało mnie to dziwne uczucie, że nie jest się samym, że coś ? Ktoś ? podgląda schowany w sitowiu i gęstwinie. Wzmagał się też ten szczególny stan podniecenia zmieszanego z dziecięcym zawstydzeniem. Wszystkie te smaki, emocje i doznania krzyczały: chwilo trwaj! Zapach bagna i błogosławiona cisza zesłały sen, w którym śniłem przedziwne obrazy… cudne, barwne abstrakcje przerwane nagłym grzmotem i poruszeniem na mokradłach. Klangor i trzepot skrzydeł wzbijających się do lotu żurawi rozwiały resztki kolorów spod powiek. Z zachwytem patrzyłem jak te piękne ptaki zatoczyły koło nad wodą i uspokojone nieco wylądowały wśród wysokich traw. Nadciągała burza. Nie myśląc długo wgramoliłem się na zwaloną do jeziora brzozę i schyliłem się by umyć lepie od jagód ręce. Śliska zdradliwa kora wymsknęła się spod buta i zabierając mi równowagę wpakowała prosto do zastoisko. Wdrapując się na stromy brzeg chichotałem z własnej głupoty i przeklinałem jednocześnie. Przemoczony do suchej wracałem ścieżynkami do domu zbierając wyzierające spod suchych liści kurki, dopełniałem wiklinowy koszyk. Ciągnąc za sobą przyjemny, mulisty smrodek wkroczyłem na resztki brukowanej drogi i chlupocząc trampkami skierowałem się w stronę chałupy… gdzie czekały na mnie bardzo smutne wieści.

.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Coraz częściej zapominam...





- Przedwczoraj trzecia rocznica śmierci babci;

Nie zdążyła wypowiedzieć słów przeznaczonych tylko dla Niego… zgasła chwilę po tym jak przysiadł obok. On wciąż zadręcza się, co chciała mu powiedzieć w ostatnich sekundach i czeka, aż przyjdzie po niego.

A ja noszę pustką , którą po sobie zostawiła .



- Wczoraj minęło dwa lata odkąd zawitałem na Blogerze.

Wczoraj… to już przeszłość.



A dziś…

Dzisiaj czuję się bardzo samotny.



.

czwartek, 5 lipca 2012

Wpadłem na chwilę...



     Rano zaciągnąłem się ciężkim, ołowianym powietrzem. Warkot samochodów, gwar spieszących się gdzieś ludzi, stukot tramwajów, zawodzenie szyn, duchota i nieznośne ciepło unoszące z betonowych ścian skutecznie wprowadziły mnie w podły nastrój. I pomyśleć, że kiedyś mi to nie przeszkadzało, było miłym pomrukiem metropolii, melodią przy której budziłem się i zasypiałem. I byłem tu szczęśliwy, ale… też zawsze rozdarty pomiędzy miastem a wsią, ceglanym murkiem, a drewnianym płotem po którym pięły się nasturcje. Dziś miasto mnie zabija, wysysa resztki radości, dusi, przygniata szarością i miażdży zębami blokowisk. Przeraża chmarą zobojętnianych, wykrzywionych twarzy. Przemykając ulicami, zdążyłem odwiedzić zaprzyjaźnionego fryzjera, lekarza, właściwie dwóch. Pogłaskać zdyszanego psa, uśmiechnąć się do starszej pani sprzedającej bukiety polnych kwiatów, puścić oko do manekina podglądającego mnie z wystawy. Porozkoszować się zapachem rozgrzanego asfaltu, który tak bardzo lubię, bo przypomina jak lata temu kładłem się późną, letnią nocą na ulicy i spoglądałem w rozgwieżdżone niebo, zalewane czarnymi chmurami, wypluwanymi z migoczących, pobliskich kominów. Przeprawa przez miasto umęczyła mnie, a to dopiero początek. W domu wszystko zaległe kurzem, parapety porośnięte pajęczynami w których zastygły mizerne, owadzie okruchy. Nad sufitem rozwieszona cisza. I smutek…nieopisany smutek... pociesza jedynie myśl, że nocą znów uciekam do Bezduszna. Wpadłem na chwilę i nie chcę... nie chcę tu wracać, ni duchem, ni sercem, ni ciałem.

.

środa, 4 lipca 2012

Bez makijażu...



  Ta wietrznica, zmora, szelma i niecnota Sydonia, tłumacząc się bólem głowy zawaliła uzgodnioną kilka dni wcześniej sesję zdjęciową. Mało tego, chimerna „gwiazdka” z przekąsem rzuciła, bym sam wcisnął swoje grube dupsko w te kolorowe, falbaniaste fatałaszki, badyle, drobiazgi i trzepocąc rzęsami pokazał cycki. Nie myśląc długo obróciłem się na pięcie znikając w mrokach korytarza. Otworzyłem wygrzebaną w piwnicy zakurzoną butelkę siedmioletniego wina, zrzuciłem ciuchy, rozłożyłem statyw i postanowiłem utrzeć S nosa. Bawiłem się wyśmienicie, tańcząc, przebierając, popijając.. i wszystko byłoby, jak mawia Baśka. „ git majonez”…tylko zabrakło makijażu… bo podkładów, pudrów, cieni i tuszu używać zwyczajnie nie umiem.


Tak więc przedstawiam Wam kochani kilka fotek z „przymrużeniem oka.”, bo jak stwierdziła przejrzawszy je Sydonia, szkoda żeby wylądowały w koszu.



Więcej można zobaczyć TU

.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Podmuch grozy...



      Podmuch grozy zatrzepotał kędziorkami włosów łonowych, jak jesienny wiatr pierzastą trzciną. Niczym wąż prześlizgiwał się między mięśniami brzucha w stronę ust, by na dobre zagnieździć się w gardle, gdy obudziłem się nagi w trumnie. Czarne paciorki różańca wplecione między palce migotały jak matczyne łzy spływające spod natuszowanych rzęs. Słyszałem ciche szuranie zbliżających się do mnie ludzi. Chciałem zerwać zdobiące brzegi białe koronki i okryć się nimi, ale całe ciało było bezwładne. Coś przemknęło mi po nodze, jak wielki pająk, przerażony spuściłem wzrok i dostrzegłem malutką, dziecięca dłoń błądzącą po prawej stopie i drugą, trzymającą coś drobniutkimi paluszkami. Błękitnookie, blond dziewczę odkręcało maleńką butelczynę i umorusanym w lakierze pędzelkiem zaczęło malować mi paznokcie. Karmazynowa czerwień przypominała krew, a umazane niedbale palce wyglądały jakby ktoś pozrywał z nich paznokcie. Mała spojrzała na mnie i chichocząc zaczęła podgryzać mój wielki paluch.
- Uciekaj smarkulo! - wycedziła przez zęby zgarbiona, ubrana w czarne, poszarpane tiule starucha, odpychając dziecko. Podeszła bliżej i mamrocząc coś niezrozumiałe pod nosem zaczęła dokładnie się mi przyglądać. Kościste paluchy błądziły po ciele, a garbaty nos węszył. „No gdzie go ukryłeś kochany?” - powtarzała ochryple. Zniecierpliwiona kręciła się dookoła mnie. W pewnym momencie jej pomarszczona, wysuszona twarz zawisła od tyłu nad moją i równie szybko zniknęła. Poczułem jak wczepia się paluchami w moje włosy, unosi głowę i wbija w kark ostre pazury. Po chwili głowa bezwładnie opada. Widzę nad sobą dłoń obracającą w palcach kamień. Jaki piękny, fioletowy – raduje się stara baba, rozciągając usta w bezzębnym uśmiechu i chowa zdobycz w parcianą sakiewkę, która wydaje się być żywa. Nagle babina sztywnieje, kieruje pokryte bielmem spojrzenie w stronę kaplicznych drzwi, wzdryga się w obrzydzeniu i znika machając czarnymi łachmanami jak kruk wzbijający się do lotu.
Po obu mych stronach, jakby z nikąd, pojawiły się dwie chude, wysokie postacie z zarzuconymi na głowę jutowymi workami, na których widniały namalowane wielkie oczy, a zamiast ust wyszyty X. Chwiejąc się na boki nuciły cichutko smutną melodię. Obok nich wyrosły z ziemi dwie kolejne i następne. W krótkim czasie zrobiło się tłumnie wokół trumny, a melodia wzbierała na sile. Do mruczenia dołączyły dźwięki katarynki, ale nie takie jak pamiętałem z dzieciństwa, tylko wydłużone i przyspieszone zarazem, a do tego lecące od tyłu. Potężny, białobrody kataryniarz wyrósł u mych stóp, w uśmiechu odsłaniając bezzębna jamę. Z ramienia spoglądała na mnie zdobna w czerwony kubraczek kapucynka. Wrzeszczała rwąc się do mnie… wyszczerzyła dwa rzędy zębów i przecinała pazurkami powietrze. Rosły muzykant kręcił korbką coraz szybciej i szybciej. Nad jego głową zaczął tworzyć się czarny wir, powiększając się z każdą chwilą powoli zasysał powietrze z kaplicy. Trumna jęczała jak skatowany pies sunąc w czarną otchłań. Chciałem krzyczeć, ale usta zdawały się być zrośnięte. Ciemność powoli pochłaniała mnie, a ja sam wyrwałem się mokry z koszmarnego snu.

.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Nibyświt...



      Zbiegłem po kamiennych schodach w nibyświt. Potykając się o własne stopy brnąłem przez gęstą, mleczną mgłę w stronę bagien, by wygrzebać zawiniątko zakopane przed laty pod zwalonym, spróchniałym pniem. Biegnąc rozbijałem głowy sennym dmuchawcom. Trącałem koniuszkami palców fioletowe dzwonki płosząc szykujące się do snu ćmy. Rozcapierzone, lepkie pajęczyny owijały się wokół kostek, jakby chciały mnie powstrzymać. Skaleczony palec krwawił, marząc purpurą po zieleni. Zmęczony, zmarznięty i mokry zatrzymałem się na chwilę. Chwytając łapczywie powietrze w zaciśnięte płuca podpierałem się dłońmi o spękaną, chropowatą korę. Skrzypiący złowieszczo grubą odroślą dąb przypomniał o dźwiganym niegdyś wisielcu i zagubionym palcu, za który wcześniej ciągano nieszczęśnika by przywołać wiatr. Ruszyłem dalej, słysząc w rozwichrzonych, rozłożystych konarach chichot przewrotnego losu… zwolniłem dopiero, gdy znalazłem się wśród smukłych, białych pni. Stąpając delikatnie po zielonym, miękkim, wilgotnym kożuchu mchu omijałem powalone gniewem burz drzewa, spróchniałe karpy i kłębowiska gałęzi. Uśmiechnąłem się do patrzącego na mnie jelenia zdobnego w piękny wieniec, okalający uniesiony lekko ku górze łeb… jakby świadomego swojego majestatu. Kiedy w końcu odtarłem do celu, padłem na kolana i zacząłem grzebać. Oblepione wilgotną ziemią palce odsłoniły szarości zbutwiałego materiału. Otworzyłem zawiniątko, wstrzymując tym samym siłę zapętlonych niegdyś słów… wypowiedzianych w noc księżyca pełni… Owoc skowytu duszy i serca lamentu.

.

czwartek, 21 czerwca 2012

Spłakana Dziewanna...



Dzień trzeci siąpi nieustannie. Cienkie strużki wody prześlizgują się pomiędzy kępkami traw niczym zwinne węże, czarując lśnieniem aksamitnych tasiemek. Ciężkie od kapek deszczu kwiaty, zastygłe w głębokim ukłonie, muskają ogrzmiałą ziemię pieszczotą wilgotnych płatków. Wszystko ciurka… koronami drzew przecieka. Odpływa… zabierając z sobą nadzieję na nocne świętowanie. Uzbierane zioła nie uniosą się dymem z ogniska, nie okadzą upojonych tańcem ciał, nie zbudzą pod wieczór gryzącą wonią schwytaną we włosy i skórę jedwabnym świtem. Święty ogień nie zapłonie plując deszczem iskier. Nie wzbiją się do gwiazd słowa starych pieśni, przywołujących melodią pamięci pradawnych przodków, wychwalając duszy radowaniem zapomniane bóstwa i obalonych Bogów. Smutek w sercu gęstnieje jak mgła wokół Bezdusza i żalem ulotnym zagnieżdża się na ustach…

.

wtorek, 19 czerwca 2012

Kolejna Burza...



       Kolejna burza przeszła nad Bezduszem trącając błyskawicami o grzbiet dachu. Dudniąc nad głową niczym stado spłoszonych tarpanów kopytem o ubitą ziemię. Brudna żółć nieba, przecinana poszarpanymi wstęgami czerwieni i kłębiące się nad nią szaro – granatowe chmurzyska malowały obraz jak po katastrofie nuklearnej. W samym jej sercu panowała cisza… cisza absolutna i bezruch. Świat jakby zamarł… nie drgnął liść, kwiat ni źdźbło trawy. Martwica ożywiona jedynie moim oddechem i kołataniem w piersiach, w które cichaczem wkradł się niepokój… lęk pierwotny. Wtem zerwał mnie na nogi trzask żarówki i deszcz iskier sypiących się na kamienną posadzkę. I znów cisza, ciemność i brak prądu. Noc całą spędziliśmy w kuchni zalanej ciepłym blaskiem świec. Wsłuchani w trzaski palących się sosnowych szczap kandyzowaliśmy imbir. Wspomagając się nikłym światłem starej latarki otaczaliśmy w brązowym, trzcinowym cukrze gorące, lśniące plasterki. Popijając kolejny kieliszek kawowej nalewki chichraliśmy się jak dzieciaki... oczywiście z nadmiaru cukrów we krwi.






.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Zapach lilii...


      Nadciąga burza sypiąc piaskiem w stronę schodów. Kłęby suchych traw przetaczają się przez podwórze zabierając ze sobą uciekające w pośpiechu żuki. Zdezorientowane muchy wciskają się w szpary okiennic. Po korytarzu szaleje wiatr. Wieje i zawiewa. Na piętrze stara, poniemiecka szafa tłukąc skrzypiącymi skrzydłami drzwi jęczy pragnieniem wzbicia się pod dach… nad… ponad to wszystko. Zapomniane palta strzepują z kołnierzy ciężki kurz. Słomiane maty zwijając się z przestrachu suną w bezpieczny kąt, płosząc gazety, które jak stado mew wzbiły się do lotu i tłuką stronicami o szyby. W całej chałupie zaczyna się ruch… wszystko ożywione wiruje i tańczy. Skłębione, czarne chmury niczym wzburzone, sztormowe morze przepływają za ramami okien strasząc pomrukami grzmotów i żyłami błyskawic. Białe firany, niby welony nieszczęsnych topielic unoszą się pod sufitem. Pojedyncze, grube krople jak łzy olbrzyma bębnią o spody kolorowych garnków zawieszonych na płocie, pod którym nieśmiało pękły pierwsze kwiaty lilii… Woń ich przywołuje słodkim, duszącym zapachem wspomnienia o ukochanych spoczywających w kołyskach trumien. O mrokach kapliczek, w których żegnałem się z nimi kładąc ostatni pocałunek na wystygłych ustach, spoglądając na woskowe twarze z niedosytem, by jak najwięcej zapamiętać, sczytać z martwych rysów nim skryły je wieka. Przywołuje wspomnienie każdego bębnięcia grudy ziemi o drewno, zgubionej łzy, co kładła na kolana. Deszcz tłucze, a ja siedzę na spękanym krześle, tkwię w bezruchu czując się jak aktor, który nie otrzymał angażu… niepotrzebny… dla którego nie ma już żadnej roli.

.

piątek, 25 maja 2012

Wystawa - Mechanizmy







         Jeśli ktoś będzie miał ochotę zajrzeć i zobaczyć jedno z moich zdjęć w zbiorowej wystawie  - Akt.  To zapraszam serdecznie do artpub galeria


.

sobota, 12 maja 2012

Noc Walpurgii



      Noc Walpurgii spędziłem na Bezduszu otulony oddechem starych lasów, trzęsawisk i bagien. W domu napuchniętym od zaduchu wspomnień, odoru rozkładającego się pod wiekową lipą borsuka i słodkiej woni kwitnących jabłoni.  Zmęczony chorobą ciała… życiem… zmęczony sobą samym. Miotając się w fałdach pomiętej pościeli spoglądałem przez judasz okna w naszpikowane cyrkoniami gwiazd niebo. Im dłużej patrzyłem, tym bardziej zaprzepaszczałem się w czarnowidzeniu. Ponure myśli i wizje majaczyły na horyzoncie przyszłości mieszając się z półsnem.   Zdławiony lękiem zrywałem się raz po raz chwytając łapczywie nagrzane i suche powietrze. Niespokojnie rozglądałem się po ciemnym pokoju, strącając drżącą dłonią rosę potu z rozpalonego czoła. Półszeptem prosiłem zmarłych błądzących po domu by ciszej szurali stopami i nie trzaskali drzwiami.








.

sobota, 14 kwietnia 2012



Gdy dłoń zanurzasz w trzewiach 
rzucając psom na wróżbę
drżę ze strachu przed dniem
co spod czarnych tuszem gazet
wyłania nagości pejzaże

.

czwartek, 29 marca 2012

.

Podzieleni stołem
milczymy
wymieniając
spojrzenia
słowa niepotrzebne
płynność ruchów
język gestów
mówi więcej niż chcę wiedzieć


.

niedziela, 25 marca 2012

AltissimumAbiectum



      Przedwczoraj, lekko spóźniony pojawiłem się wraz z Sydonią na wieczorze autorskim „AltissimumAbiectum”, wspólnym projekcie poety – Karola Samsela i malarza – Krzysztofa Schodowskiego. W galerii skąpanej w ciepłym blasku świec panowała niezwykła atmosfera. Zebrani goście wsłuchiwali się w śpiewaną poezję popijając czerwone wino. Ze ścian krzyczały emocje zaklęte w obrazach, emocje wypisane tuszem przez niezwykle sympatycznego i wrażliwego Krzysia, którego po niemal trzech latach internetowej znajomości udało mi się w końcu osobiście poznać. W głowie zaświtała mi myśl, że oto jest okazja nieformalnie stać się właścicielem jednej z moich ulubionych Krzysiowych prac - Ostatnia wiadomość.  I choć był to wydruk wiercąc się i kręcąc kombinowałem jak go wynieść…niestety format zdecydowanie przeważał gabaryty mojej torby i maskujące możliwości podkoszulka. Ze smutkiem musiałem pohamować nikczemne pobudki i nasycić się jedynie jej widokiem. Szybko jednak opuściła mnie nostalgia, gdy dostrzegłem schowaną z boku Majkę z wymierzonym w artystów aparatem. Kiedy podszedłem , by się z nią przywitać natychmiast zatraciłem się w jej pięknych, piwnych oczach przepełnionych ciepłem, wrażliwością i niezwykłą mieszanką młodzieńczego ducha i życiowego bagażu doświadczeń. Ku mojemu zdziwieniu rozmawiało mi się z nią bardzo lekko, co w moim przypadku jest niezwykłe, bo każdy, kto dobrze mnie zna, wie że jestem raczej powściągliwy. Miałem też przyjemność poznania Rafała znanego jako Rdza i Gosię, której cudne kobiecości subtelnie podkreślały bursztynowe kolczyki i ciepły uśmiech, pod którym ukryta jest wrażliwość połączona z pewnością siebie. Wieczór obfitował w śmiech, radość, zadumanie, poznawanie. Tylko szkoda, że tak mało czasu, by usiąść i zatracić się w rozmowie o wszystkim i niczym. By zwyczajnie pobyć z sobą i żywiołowo wymienić myśli…

.

poniedziałek, 19 marca 2012

Snuję się...

.

Kolejna praca wyrysowana nieprzespaną nocą. Po ukończeniu natychmiast powrócił do mnie stary wpis , który jest jakby wypełnieniem całości. 



© NordBerd
Snuję się


.

niedziela, 18 marca 2012

Żurawie...

   
.
      Idzie wiosna, w powietrzu unosi się świeży zapach budzącego się ze snu świata i gryzącego w nozdrza dymu palonych traw. Rozśpiewane ptactwo zaczyna wić gniazda w ażurowych czuprynach krzewów, wychwalając szczebiotem słońce, a we mnie wciąż jesienna zgnilizna. Butwiejące liście dni, spod których wyzierają szkielety myśli, co jak zerwane przestrachem ptaki pozabijały się uderzając o szyby. Wiatr zawiewa łzy do studni duszy poprzez wyblakłe kałuże oczu, w których odbijają się lecące nad mokradła żurawie.

.

poniedziałek, 12 marca 2012

Czarne kwiaty...



      Cmentarzem jestem wdechów i wydechów. Skostniałych marzeń, niespełnionych pragnień, które zamarzły pod żył błękitnych korzeniami. Grobem mglistych wspomnień, pocałunków składanych na drżących wargach wczesnym świtem, wyznań szeptanych w tajemnicy do ucha, pieszczot dłoni zachłanny. Mogiłą miłości me serce, ciało sarkofagiem przyozdobionym wieńcem plecionym z czarnych kwiatów Twych kłamstw. 


.

środa, 7 marca 2012

wtorek, 6 marca 2012

Rozsypane korale...


      Zacięta płyta. Panika. Wyrzucony przez okno klucz.. Wyłamywanie drzwi. Półnaga ciocia w łóżku jak na pięknym, starym obrazie, z dłonią leżącą na podłodze…z dłonią wokół której pigułki niczym rozsypane korale odbijają się od brudnej, zgniłej zieleni dywanu. Patrzę na jej długie, kruczoczarne loki rozrzucone na poduszce, nożyczki i uchylone, brudne od wybroczyn usta. Mam siedem lat. Przerażona babcia tuli ją do piersi zawodząc płaczem. Dziadek miota się po korytarzu. Mama dzwoni po pogotowie. Stoję i wiem, że moja ukochana ciocia umiera, że ramiona jej męża, które powinny ją chronić przed złem świata…stały się imadłem w którym kona. Podchodzę powoli, gładzę ciocię po policzku. Proszę cichutko, by otworzyła oczy. I otworzyła szeroko głębokie i ciemne jak dno studni. Zwymiotowała i zamykając je na powrót wyszeptała - przepraszam.

Czasami powracają do nas obrazy, o których wolelibyśmy zapomnieć.

.

niedziela, 4 marca 2012

Autoportret z kotkiem...



Spragnionymi źrenicami spijam smugi światła
przeciskające się przez szpary żaluzji
ostrożnie by nie pokaleczyć się o ostre krawędzie

a kot przypudrował nos parapetu kurzem
chwilę po tym jak zlizał z warg mych
pozostałe po śnie kryształki psychocukru


© NordBerd
Autoportret z kotkiem

.

czwartek, 1 marca 2012

Noce cieni...



      Okno mojego dawnego pokoju wychodziło na podwórze porośnięte krzewami starych lilaków otulających ciepłe, majowe noce zmysłową wonią. Ich białe, drobne kwitki niczym wiatraczki wirowały spadając na ziemię. Gdy już osypały się wszystkie dziadek zaśmiewając się żartował, że idzie zamieść śnieg z ogródkowej ścieżynki. Wiekowa jabłoń, która rosła tuż za szybą straszyła mnie cieniami powykręcanych gałęzi w wietrzne noce… czasami skrzypiała jak wieko trumny, innym razem trzeszczała złowrogo lub rzucała na boki przerzedzaną czupryną. Długie, gładkie firany rzeźbione językiem wiatru wślizgującego się przez uchylone okno przybierały kształty zakapturzonych mnichów, duchów i innych obrazów malowanych przez bujną wyobraźnię. Jako dziecko cierpiałem na bezsenność, nikt nie wiedział dlaczego, ja sam twierdziłem zawsze, że kocham noc bardziej od dnia, bo jest cicha, tajemnicza i pełna niezwykłości. Często wyskakiwałem z łóżka, które stało na wprost okna i siadywałem na parapecie zanurzając się w marzeniach albo zrzucałem pościel na podłogę i tam moszcząc sobie wygodne gniazdko wyświetlałem na ścianie bajki ze slajdów, ileż było w nich piękna i magii. Podczas bardzo ciężkiej choroby, gdy przez długie tygodnie nie byłem w stanie zejść z łóżka, każdej księżycowej nocy bawiłem się cieniami rzucanymi poprzez układ dłoni, rąk i wycinanych z papieru za dnia rekwizytów. To były cudowny czas… ulotnego dzieciństwa. 



.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Pan P.



      Dobroduszny kolega A. obchodził dziś podwójną osiemnastkę. Zagorzały kolekcjoner nietuzinkowych świnek sprawił mi wiele kłopotu z dobraniem odpowiedniego prezentu.Cały wczorajszy dzień biegałem za upominkiem… i nic… zupełnie nic. Świnek różnej maści pod dostatkiem: porcelanowych, ceramicznych, skarbonek, pluszaków ale ani jednej wyjątkowej. Rano zrezygnowany i zastanawiający się nad możliwością opuszczenia tej zacnej urodzinowej imprezy wybrałem się na spacer. Pomimo silnego wiatru, słoneczko przyjemnie ogrzewało twarz. Wędrując po mrocznych zakamarkach opuszczonego lotniska przypomniałem sobie, że kiedyś, wieki temu jako mały hultaj lubiłem lepiłeć różne „cudaki” z gliny i plasteliny. W głowie zakiełkował pomysł i czym prędzej ruszyłem powrotną drogą zbierając po drodze bukiet badylaszków z pierwszymi baziami. W domu nie tracąc czasu wziąłem się za robotę. I tak po kilkunastu minutach powstał… no właściwe piękny, różowy prosiaczek, którego, biorąc pod uwagę cechy i przywary przyszłego właściciela ochrzciłem - „ Panem Pieprznym.” Wieczorem stojąc pod drzwiami solenizanta z naręczem puszystych badyli, wytrawnym winem pod pachą i różowym PP ukrytym w zdobnym pudełeczku nie byłem pewien czy wręczyć prosiaczka, ale szybkie naciśnięcie dzwonka rozwiało wszelkie wątpliwości. A był zachwycony ! 








sobota, 25 lutego 2012

Zanurzając się...


      Niegdyś podczas kąpieli uwielbiałem zanurzać twarz pod wodę. Stara, mosiężna wanna z uszczerbioną na krawędzi emalią była na tyle duża, że kładło się na dnie z wyprostowanymi nogami. Biorąc głęboki wdech zanurzałem się pozwalając, by głowa lekko opadła na dno. Oczarowany mieniącymi się na powiekach smugami światła przedzierającymi się przez powstałe na powierzchni zmarszczki, wsłuchiwałem się w bicie serca i inne zniekształcone, przytłumione dźwięki. Leżałem w tym magicznym podwodnym świecie tak długo, jak długo mogłem, zapominając czasem o wynurzeniu się i zaczerpnięciu powietrza. Nieraz otwierałem oczy i unosząc wyciągnięty palec tuż pod wodną taflę, tańczyłem na tej płynnej granicy opuszkiem malując przecudne zawirowania, zygzaki i węże. Ostatni raz zanurzyłem twarz i otworzyłem oczy mając naście lat. Długie włosy falowały niczym wodorosty barwiąc czerwienią wcieranej w nie wcześniej wilgotnej bibuły, krwawiły wraz z pękniętym sercem ranionym pierwszą, niespełnioną miłością.


poniedziałek, 20 lutego 2012

Kropki Kreski - wizja 1

      Ostatnio mam pełną głowę obrazów i staram się przy każdej wolnej chwili je ilustrować. "Kropki Kreski" będą stanowić krótką serię szybkich rysunków.


© NordBerd
Kropki Kreski - wizja 1


.

niedziela, 19 lutego 2012

Wciąż pieni się we mnie...



      Wciąż pieni się we mnie, kipi przeszłość. Przeszłość, która po tych wszystkich zebranych w sumę latach powinna przybierać jedynie kształt mglistych, pojawiających się raz po raz wspomnień. Wspomnień pozostawiających jedynie słony smak na wargach samotną, zbłąkaną łzą. Ale nie, ona jest ż y w a! Wciąż zatruwa krwiobieg mojego życia odcinając sercu dopływ szczęścia, płucom oddechu, duszy wytchnienia. Wciąż czuję się jak cień na bezbarwnej, wyblakłej fotografii zamkniętej pomiędzy czarnymi kartami starego albumu. W tej ciemności błądzę po omacku próbując znaleźć wyjście. Skulony jak ranny pies wylizuję wciąż jątrzące się rany. Tamta miłość wgryzła się w piersi jak wściekła bestia wyszarpując wszystko co piękne i  choć tego demona ukrywającego się pod maską anioła, którego umiłowało serce dawno rozwiał wiatr… ja wciąż trwam w tym bólu. Codziennie od nowa próbuję wydrapać paznokciem dziurkę w skorupie, by wpuścić odrobinę światła i nadziei. Wiary w człowieka, w czystość serca i zwyczajne ludzkie ciepło. W bezinteresowność uczuć …w miłość, tą kreśloną piórem starych romantyków. Miłość wymarzoną w dzieciństwie, zapisaną na mapie gwiazd…tę wyśnioną…spełnioną… jedyną. 


piątek, 17 lutego 2012

Przekleństwo Millhaven...



      Boskie wykonanie "The Curse of Millhaven" - Nicka Cave’a piosenki pochodzącej z albumu „Murder Ballads”, przez jedną z moich ukochanych, polskich wokalistek Kasię Groniec. Doprawiane wspaniałą animacją Bartosza Kulasa. 






.

czwartek, 16 lutego 2012

Pęknięta rura i ścienne opowieści...


Gdy otworzyłem drzwi do pracowni …z a m a r ł e m!. Ociekające wodą ściany gubiły kawałki tynku, a na tafli, pod którą znajdowała się podłoga, unosiły się ozdobne papiery, rysunkowe bloki Cansona i wszelakiej maści kartony napęczniałe jak maślana bułka w mleku. Kolorowa rafia i bibuły przyozdobiły barwnymi smugami blat stołu. Spod sufitu, obok okna, tryskała woda na regały pełne materiałów do pracy: kleje, farby, pędzle, kredki, suche pastele, ołówki i inne dobra. Za oknem szalał wiatr ze śniegiem, a ja stałem oniemiały. Przybyła na miejsce tragedii, ze wsparciem złotej rączki, Sydonia pobladła przypominając clowna z czerwonym od zimna nosem i rozczochranym włosiem, wywołując u mnie atak głupawy. Po godzinnej niemalże interwencji hydraulicznej pęknięta rura została naprawiona, a ja zaparzywszy sobie kawę zabrałem się do roboty. Popołudniu dojechały na miejsce dwie dmuchawy mające podsuszyć najbardziej zalaną ścianę. Uporawszy się w połowie z pracą postanowiłem zrobić sobie przerwę. Kolejna kawa i pączki pieściły podniebienie. Przygnębienie szybko odpuściło, a ja sam, jak zwykle, znalazłem inspirację w całym tym zamieszaniu. 
Podsychające ściany zaczęły snuć swoje niezwykłe opowieści.

Oto kilka z nich.


Krwiopij




Pan Straszny




Przerażacz




Duch panny Anny




Sen szalonego królika




Cosik i Mrówkojad




Czyściec

,

środa, 15 lutego 2012

poniedziałek, 13 lutego 2012

Żerca...

Szybka praca inspirowana  niezwykłym snem, wyśnionym podczas poobiedniej drzemki. 


© NordBerd
Żerca

.

niedziela, 12 lutego 2012



 .     Przebiegam mostem wspomnień, nad rwącą rzeką czasu w przeszłość. Zapominając o tym co teraz … o tym, że to teraz kształtuje to zaraz…za chwilę …za jutro.


 .


wtorek, 7 lutego 2012


nad ranem szelest zbrązowiałych konaniem liści
kruszy pod stopami kryształ tęsknotą myśli zmrożonych
mgły jak ślubny tren ogonem miękko za mną płyną
nad głową welon z poszarpanych wiatrem chmur kłębi się

purpurą akwareli z zagryzanych warg
maluję kwiaty
na bladym pergaminie stóp

na piersiach pąki zaciśniętych pięści
złożone w bukiet
nie rozkwitną już

nie


piątek, 3 lutego 2012

Nocą...



      Nocą za oknem pisała się bajka wirującymi, grubymi płatkami śniegu spadającymi leniwie niczym pierze z rozdartej poduszki. Biały puch osadzał się powoli na gałązkach wysokich iglaków. Okrywał szaroburości łąk najeżonych kolcami suchych badyli. Im więcej przybywało śnieżystości, tym więcej budziło się w sercu dziecięcej radości. Ochoty, by wybiec jak niegdyś i kulać się po chłodnej pierzynie. Obracać wraz z wirującymi śnieżynkami. Otrząsać z kryształków gałęzie wiszące nad głową. Niestety, przeziębiony organizm domagał się gorącej herbaty z leśnymi malinami wekowanymi latem. Przyczłapawszy z kubkiem zasiadłem wygodnie na fotelu i otuliwszy się kocem spoglądałem przez okno w przeszłość, gdzie w zdobionych kwiatami mrozu szybach wydrapywało się dziurkę, by wyjrzeć. W szczelinach wył wiatr, a na zewnątrz szalały prawdziwe śnieżyce. W pokoju spowitym ciepłym, pomarańczowym światłem wyzierającym spod abażuru nocnej lampki stojącej w kącie, na wielkim fotelu siedział dziadzio z dłońmi zaplecionymi na brzuchu. Siedział i snuł przepiękne opowieści. Babcia otulona papierosowym dymem, uśmiechała się spoglądając na dziadka z tą miękkością znaną tylko zakochanym. Uśmiechała się do nas, wnucząt skłębionych na dywanie u stóp dziadka. Uśmiechała się do mnie …poprzez obrazy zapisane lata temu znów spoglądała ma mnie, a ja na nią. Tylko mój uśmiech był nieco smutny, bo wiedziałem, że za chwilkę jej twarz się rozmyje.





środa, 1 lutego 2012

Budzący emocje - Blu



      Blu to pseudonim włoskiego artysty, który nie ujawnia swojej tożsamości, mieszka w Boloni i działa na płaszczyźnie street artu. Zasłynął w 1999 roku, malując serię nielegalnych graffiti w zabytkowym centrum miasta i na przedmieściach Bolonii. Jego wielkoformatowy, charakterystyczny styl narodził się w 2001 r., kiedy to miast sprayów sięgnął po wałki i kije teleskopowe, co pozwoliło mu malować ogromne powierzchnie budynków, wtedy też powstawać zaczęły jego pierwsze, krótkie animacje. 
Kilka lat później Blu, którego „nielegalna” działalność zwracała uwagę niosąc ze sobą niezwykłe wartości artystyczne, rozpoczął swoją wędrówka po świecie. Jego prace są ściśle powiązane z obszarem w którym powstają, dotykają nas samych, naszej przeszłości, ważnych zdarzeń historycznych… podkreślając wyjątkowość danego miejsca. Jego animacje, w które musiał włożyć wiele wysiłku, bo powstają poklatkowo (co przy tak dużym rozmiarze pracy z pewnością jest niezwykle trudne) szczególnie przykuły moją uwagę.  


















Blu: Berlin, Germany, 2007
 

Blu: Sao Paulo, Brasil, 2007

  
Zapraszam również na stronę   Blu

Więcej cenionych przeze mnie artystów można zobaczyć Tutaj