poniedziałek, 26 lipca 2010

Niepokoje moje...



  Sen niemiły…rzekłbym ponury miałem… wypluwałem na wyciągnięte przed siebie dłonie zęby…pokruszone, ostre jak szkło kawałki…krew tryskała z ust jak z przeciętej tętnicy…

   Przede mną kolejne trzy tygodnie brania antybiotyków...zbuntowany organizm szaleje...ciągłe nudności, bóle brzucha...nieprzespane noce...stany lękowe...silne zawroty głowy...nie mam pojęcia jak podołam...do tego wszystkiego ten paskudny stan wewnętrznego niepokoju…szarpania w środku…potrzeba krzyczenia…walenia głową o ścianę…i zupełny brak ochoty na cokolwiek. Postanowiłem wyjechać…zaszyć się daleko od miasta…ludzi…ale czy wyjazd pomoże…czy odpocznę?…odetchnę?…ucieknę?
   Myślę o umieraniu…skłamałbym pisząc, że nie boję się śmierci…odczuwam strach...nienazwany lęk…ale nie przed tą biologiczną ściśle fizyczną…przeraża mnie myśl, że konając tu i teraz…wpadamy w czarną dziurę nieistnienia…niebytu…końca ostatecznego. Tyle dręczących pytań krąży po głowie…czy istnieje tamta strona…zaświaty…a jeśli tak…to jak tam jest…czy swoim życiem zapracowałem, by wznieść się na wyższy poziom duchowości…czy spotkam wszystkich ukochanych…czy dane mi będzie powrócić w nowym ciele tu na ziemię... radować się jej pięknem... pulsującym we mnie życiem, miłością, pożądaniem… czy może nieszczęsny na tułaczkę wieczną na ziemi skazany…samotny wśród żywych…samotny wśród zmarłych…przeklęty…wygnany…
                                                                 
                                                   
   



Gdy choć raz...

  

   Gdy choć raz czarna rozpacz oplecie Twą duszę mackami zimnymi jak lód…gdy choć raz pustka wbije swe pazury w piersi …a mrok spije resztki światła z źrenic…zrozumiesz że jesteś zgubiony…że nie ma powrotu…wtedy zapłaczesz łzami jak smoła czarnymi…pianę z ust cierpką zbierzesz…zostaniesz pusty…nagi …odarty z nadzieji…i gdy marazm na zmęczone powieki ułoży apatii kamienie…nie znajdziesz drogi do domu…nie odnajdziesz już siebie…jak ja zostaniesz niebytu cieniem…

poniedziałek, 19 lipca 2010

Ciało...



   Ciało...skorupa w której jakiś czas zamieszkujemy...nie zawsze jesteśmy z niego zadowoleni...często w nim uwięzieni - mam tu na myśli osoby kalekie, transseksualne...ja swojego nie lubię...jednak po latach w nim spędzonych akceptuję...na tyle, bym mógł spokojnie spać...by nie dać się zwariować...skóra, powłoka chroniąca nas i zdobiąca...materia, którą bezustannie upiększa życie...dziś po kąpieli stanąłem przed lustrem...spojrzałem na swoje ciało inaczej niż dotąd...dostrzegłem jak wiele się z nim działo i dzieje...przypomniałem sobie chudego chłopca... gładkiego jak jedwab...czystego...potem młodzieńca o pociągłej  twarzy z której spoglądały łagodne, zielone oczy...długie kręcone włosy spadały na ramiona...stojącego z maszynką do golenia przy twarzy...dziś patrzę na mężczyznę...na silne dłonie ozdobione splątanymi żył korzeniami... szerokie ramiona...twardą pokrytą włosami pierś...zmęczoną twarz... przygasłe oczy ...przyozdobione lekkimi zmarszczkami...skronie delikatnie  przyprószone szronem...blizny...te małe i duże...a za każdą z nich kryjąca się opowieść...skrawek życia...na przykład ta na lewym ramieniu w kształcie koła...wyjątkowo czuła na dotyk...o niej opowiadać nie będę...zbyt osobiste...druga w środku dłoni... pamiątka  po kawałku szkła wbitym podczas wypadku na rowerze...i ta przy prawym kolanie po zardzewiałym gwoździu...kilka na plecach i nogach...pozostałości po uczuciach okazywanych przez ojczyma ...i jeszcze parę na głowie.. długa przy uchu, tej historię pamiętam doskonale...miałem około 5 lat...spadłem z segmentu w szczelinę między meblami a tapczanem...upadając złamałem skronią główkę klucza od drzwiczek...pozostałoś wbiła mi się  głęboko w bok głowy...pozostawiając długą na kilka centymetrów ranę...i te na opuszkach palców...już niewidoczne prawie...siedziałem wtedy na łóżku...w telewizji leciał Teleranek...poprosiłem mamę o cukierki...powiedziała bym wyjął z jej torebki...wsadziłem dłoń...poczułem potworny ból i cofnąłem ją z krzykiem...krew tryskała na ścianę...pościel...dywan...w jednym palcu tkwiła nadal żyletka...służąca do ostrzenia kredki do oczu i konturówki do ust...która wypadła z maminego portfela.. i wiele innych powstałych w wielu dojrzewania i okresie buntu...a ile jeszcze będzie... ile się pojawi...tego nie wiem...nie wiem co szykuje mi życie...czym zdobić będzie...a jeszcze starość...skora do twórczego na ciele działania...szalona artystka...
   Są jeszcze blizny te duchowe...wciąż otwarte...te o których mówić nie chcę...ale kiedyś będę musiał...dziś niech spoczywają jeszcze...goją się...zrastają...ukryte głęboko...


                                                       Ptasistrach...ze snu

Żelopis
 Papier Elfenbens


niedziela, 18 lipca 2010

Burza...kawa..wspomnienia i ja


    Dzisiejszej nocy nie zmrużyłem oka...czuję się fatalnie...leki osłabiają mnie coraz bardziej...ciągłe nudności, bóle brzucha, problemy z koncentracją i uczucie odrealnienia...koszmar...a zapewne będzie jeszcze gorzej...ale cóż...nic nie poradzisz...trzeba przetrwać...przeczekać...
  O wpół do czwartej za oknem rozpętało się piekło...z nieba lało jak z cebra, pioruny raz po raz rozświetlały atramentową ciemność ...pies biegał po pokoju, niespokojny, nerwowo poszukując zakamarka...w którym mógłby się schować, zwinąć w kłębek...a ja leżałem w wymiętej pościeli... nagi...bezwstydnie chwytając wilgotny, chłodny powiew każdym skrawkiem spragnionego ciała...chciałem jak dawniej wybiec przed dom unieść twarz i ręce ku górze...radować się każdą kroplą ściekającą po skórze...nie miałem jednak na to siły...zapatrzony w błyskawice...przypomniałem sobie słowa, nie pamiętam już kogo...że podczas burzy nie powinno się patrzeć w okno, bo można dostrzec w nim rzeczy, które niekoniecznie chcielibyśmy ujrzeć...odbicia zmarłych zaglądających przez szyby...złe duchy krążące po świecie...nieprzychylne człowiekowi...
   Jeśli chodzi o sprawy metafizyczne...wiele takich zdarzyło się w moim życiu...w waszym pewnie też...choć nie wielu ma tą świadomość...ja nigdy się nie wypierałem swoich przeżyć...odbierałem ja całkowicie naturalnie...nigdy też o nich nie rozpowiadałem...nie z obawy przed wyśmianiem, czy niezrozumieniem...moje milczenie wynikało z pewnych cech mojego charakteru...jestem osobą raczej małomówną...lubię mieć swoje tajemnice...sekrety...coś wyłącznie dla siebie...o niektórych dziwnych zjawiskach dziejących się wokół mnie wiedzą nieliczni...Ci, którzy w nich uczestniczyli...niektórzy odmienili przez to swoje życie.. postrzegania otaczającego nas świata... Może kiedyś...jak zajdzie we mnie taka potrzeba...opowiem... nie, raczej opiszę parę swoich niezwykłych doświadczeń...

   Ponownie próbuję coś jeszcze dziś napisać...cały dzień burza po burzy...musiałem co chwila wyłączać komputer...teraz troszkę się uspokoiło i nawet nieśmiało zza chmur wyjrzało słońce...ostygła mi kawa...zimnej nie lubię...piję mocną...trzy czubate łyżeczki kawy na filiżankę...osłodzona płaską łyżeczką cukru...pije jej dużo...bardzo dużo...aż wstyd się przyznać...znajomi i rodzina bezustannie zadręczają mnie kazaniami na temat jej szkodliwego działania...doskonale zdaję sobie sprawę z ryzyka jakie niesie ze sobą jej nadmierne spożywanie ;
- "zdenerwowanie kofeinowe", nerwowość, niepokój
- choroby serca i układu krążenia
- zaburzenia pracy wątroby i dróg żółciowych
- odwodnienie
- dolegliwości żołądkowe (nadżerki błony śluzowej, wzdęcia, zgaga, niestrawność, nudności, bóle brzucha)
- obniżenie płodności
pomijając wypisywanie dobroczynnego wpływu...muszę powiedzieć...że kocham...nie, złe słowo uwielbiam ten napój...jego zniewalający aromat...niepowtarzalny smak...z lekko zawiesistą konsystencję...jestem kawoszem od kilkunastu lat... wiele gatunków jej pijałem... upodobałem sobie jednak dwie...królową jest nieniecki Jacobs...często kupuję w ziarnach...przed zaparzeniem mielę w młynku...wspaniałości...jeśli już jest mielona...przechowuję w lodówce...wsypaną do słoika z odrobiną soli na spodzie...dzięki temu jest zawsze świeża i aromatyczna...drugą Gavalię lubię do ciast i deserów...
   Moje uwielbienie do kawy ma początek w dzieciństwie...niewielu z nas już pamięta...czasy kiedy wchodziło się do sklepu spożywczego z wielkim napisem "społem"...przeważnie na dziale ze słodyczami stały duże młynki...gdzie miła ekspedientka w zalotnej czapeczce na głowie...wsypywała ziarna, mieliła po czym ważyła poproszoną ilość...zapach kawy rozchodził się po całym sklepie...kawy Arabiki i chałwy...to jedne z wielu zapachów mojego dorastania...pierwszą wypiłem w wielu lat czternastu, z mamą w Wojskowej kantynie, gdzie pracowała...pamiętam...jak się skrzywiłem...jak bardzo byłem rozczarowany...po pierwszym łyku...tę cierpkość i gorycz ...pozostałą w gardle...ale drugiego dnia...wszystko się zmieniło...niesmak zamienił się w niebo w gębie...
   Jedyne czego czasami mi brakuje do kawy...to papierosa...uwielbiałem palić...zaciągać się mocno...smakować...godzinami mogłem się przyglądać...błękitno-szaremu dymowi ...układającemu się w przepiękne marszczenia...dwa lata temu rzuciłem...od razu z dnia na dzień...miałem dość...śmierdziałem jak popielniczka...budziłem się z kapciem w ustach...nocą wielokrotnie wstawałem by zapalić...pierwszą rzeczą po obudzeniu była fajka w gębie...potem druga...trzecia...kawa...czwarta...kawa...moje śniadanie...wypalałem trzy paczki w ciągu dnia...istny koszmar...czy żałuję?...nie...absolutnie nie!...czuję się zupełnie innym człowiekiem...ale obiecałem sobie...że po ukończeniu pięćdziesiątki wrócę do palenia i z papierosem w ustach odejdę...
  Powracając jeszcze do "społem"...do młodości...brakuje mi tamtych maślanych bułek, pasty rybnej na kilogramy, wystawionej w wielkich kostkach, słonego masła, kasztanków w czekoladzie, baryłek z rumem, starych, jakże dobrych delicji na wagę z nadzieniem pomarańczowym, bloku Bambo, gum balonowych Donald, smakiem napoju Polo-cocta, Oranżadą, jagodziankami z duża ilością jagód, lodami Calypso, tamtymi wędlinami...mógłbym wymieniać i wymieniać ...no i oczywiście mleka i śmietany w butelce pozostawianych przez mleczarza o świcie pod drzwiami...

Aż żal...łza się kręci...
Ach... bym zapomniał pierwszym moim papierosem był mentolowy Zefir...w zielonym opakowaniu :-)...potem kupowałem zagraniczne w Peweksie...HB, Camel, Golden American, Marlboro, Davidoff, LM i moje ulubione Lucky Strike...a z naszych krajowych Carmeny, Caro...czasem w sytuacjach silnej potrzeby i braku środków zapaliło się Klubowego lub Sporta, którym poczęstował sąsiad :-)


                                           

© NordBerd
Szamanka

Do tej pracy mam szczególny sentyment stworzona została na podstawie profilowego Basieńki...niezwykłej osoby, której fotografie przenoszą mnie w inny wymiar... Oczywiście żelopis i papier elfenbens...
Serdecznie zapraszam do jej galerii:     http://osyrys62.digart.pl/

piątek, 16 lipca 2010

O świcie...

  
   Położyłem się  wczesnym świtem...zaraz po powrocie ze spaceru...postanowiłem bowiem nazbierać kwiatów lawendy...w tym roku zakwitła wyjątkowo bujnie...ale co się dziwić...bajeczna pogoda i temperatura nie mała...na dworze cudnie... mgliście... poranny zefirek smagał mi twarz...a zimne krople rosy spływały z trawy na stopy...uwielbiam chodzić boso...to bardzo zmysłowe i stymulujące doznanie...klęcząc...napawałem się ostrą wonią łamanych lawendowych gałązek...zatopiłem się w rozmyślaniach...szkoda...wielkie szkoda...że tak niewielu z nas...dostrzega piękno w otaczającym nas świecie...w obdartym krześle rzuconym koło śmietnika...przydrożnym szarym kamieniu...sypiącym się starym płocie, powitym nasturcją...zwalonym przez burzę drzewie...w małym, niepozornym kwiatku porastającym obrzeża parkowych ścieżek...w ławce przyozdobionej wyrytymi przed laty inicjałami zamkniętymi w krzywym sercu...starej ścianie schodowej klatki na której dostrzec można jeszcze ślady naszego dzieciństwa i następnych pokoleń...w zgarbionej ciężarem życia swego staruszce z koszykiem czerwonych pomidorów...bezzębnym uśmiechu starszego pana, przyglądającemu się rozhulanym dzieciom...w piegowatym chłopaku z dziwną fryzurą na głowie, biżuterią i tatuażem zdobiącym jego twarz ...i otyłej dziewczynie, co ze spuszczonym wzrokiem przemyka ulicami miasta...w żółtym jesiennym liściu...wróblu zbierającym kruszyny z chodnika...mógłbym wyliczać bez końca...raz jeszcze powiadam szkoda...

   Obudziłem się koło dziewiątej targany mdłościami...prawdopodobnie spowodowanymi przez leki i straszliwym bólem podbrzusza...to tego wszystkiego jeszcze ten sen:
   Znalazłem się na wystawnym przyjęciu...wszyscy goście ukrywali twarze pod złotymi maskami...czułem się nieswojo wśród tych ludzi...jakbym był odarty ze wszystkiego...nagi...niepewnym krokiem podszedłem do mężczyzny odwróconego plecami...szturchnąłem delikatnie palcem w ramię...pytając czy nie orientuje się przypadkiem gdzie mogę dostać taką maskę....milczał przyglądając mi się uważnie...nagle pojąłem...że odkąd pojawiłem się w tym miejscu...ani przez chwilę nie usłyszałem rozmowy, słowa, czy choćby szeptu...jedynie przytłumioną...jakby zza ściany muzykę...która nie była muzyką...tylko okropnymi dźwiękami wbijającymi się  boleśnie w duszę...chwyciłem się za piersi bo ból był nie do zniesienia...bliski obłędu chciałem krzyczeć...ale głos ugrzązł mi w gardle...w pewnej chwili poczułem że coś złapało moją nogawkę...szarpiąc niespokojnie...spuściłem wzrok dostrzegłem karła o wyłupiastych, bladoniebieskich oczach...niziołek zachichotał nerwowo i powiedział dziecięcym głosem - pomyliłeś salę kochaniutki...tu bawią się tylko umarli...
ufff...

  Nie wiem, może sen ten powodowany był ostatnimi przeżyciami zaledwie parę dni temu zmarł  mój wujek...chłop jak dąb...wielki...silny...człowiek natury...miał zaledwie 55 lat...upadł na podłogę przy lodówce... chciał napić się wody...znalazła go ciotka wiele godzin później...strasznie go lubiłem...nie mówił po polsku...no może troszkę...jak ja po niemiecku...ale świetnie się rozumieliśmy...siadaliśmy u niego na ganku...brał bibułki, tytoń i ręcznie skręcał papierosy...pierwszy  zawsze dla mnie...potem robił sobie...jak one smakowały...nie ukrywam, ze tęsknię za nim...że nie miałem okazji się z nim pożegnać...że już go nie zobaczę...
 W przed dzień pogrzebu...minęła rocznica śmierci babci mojej ukochanej...z jej odejściem było inaczej...miałem ten przywilej, że mogłem się z nią pożegnać...objąć drobną, chłodną dłoń z której powoli uchodziło życie...wiedziała że to ja...choć nie powiedziałem słowa...nie uroniłem łzy...by nie przeszkadzać...odeszła spokojnie w rodzinnym gronie...chciałbym tak umrzeć...
  Wracając do wujka...pochówek odbył się oczywiście w jego rodzinnych stronach w Niemczech...z nieba lał się żar... trzy i pół godziny samochodem w jedną stronę...koszmar...ale nie o tym chcę pisać... ceremonia pożegnalna była piękna...jakże inna od naszej polskiej...w kaplicy wystawiona trumna...zamknięta...przed nią wielkie zdjęcie wujka z czarną przepaską na boku ramki...ksiądz po krótkiej modlitwie opowiedział o zmarłym od narodzin, aż do śmierci...o jego osiągnięciach, porażkach i dzieciach... o tym co po sobie pozostawił...

Pamiętajmy zatem... by nie przekładać spotkać z najbliższymi...z przyjaciółmi...nie bójmy się tulić...głaskać...mówić że kochamy...bo w każdej chwili może nas nie być...

                                                            

© NordBerd
Przemiana

środa, 14 lipca 2010

Ogrodnik Światów...

      Nie mogę spać...właściwie to mogę... tylko nie chcę...ostatnio miewam same koszmary...mam taki dar...od dziecka...śnię sny niezwykłe...często prorocze...symboliczne...nierzadko powtarzające się...erotycznych snów nie miewam...no może raz czy dwa...wiele lat temu . Natomiast koszmary...są nieodzowną częścią mego sennego życia...są jak trucizna...czasem przeżerają strachem do szpiku kości...najgorsze jest to, że utrzymują się jeszcze długo po przebudzeniu...nawet do kilku dni.
Często śnię o wodzie...najbardziej jednak lubię te w których unoszę się...wzbijam ku górze jak ptak i latam...cudownie jest szybować...spoglądać na wszystko z góry...czuć się lekkim i wolnym...lubię też te w których przeistaczam się w zwierzęta...ostatnio na przykład byłem psem...ryżawym kundelkiem...biegałem po parku...wwąchiwałem się w trawę...tarzałem po niej...kopałem dołki...byłem naprawdę szczęśliwy...
Sny to niezwykła materia...będąc dzieckiem myślałem, że sen to nasze drugie życie w innym wymiarze...będąc dzieckiem nie lubiłem się budzić...bo tam...po tamtej stronie...odwróconych oczu...wszystko było lepsze...piękniejsze...





Tę pracę postanowiłem wrzucić jako pierwszą...mam do niej wielki sentyment...a i wysiłku kosztowała mnie wiele...dokładnie już nie pamiętam...ale coś koło 22 - 25 godzin ...wykonanie jak zawsze: żelopis, papier elfenbens, format A4, ten utwór często towarzyszył mi przy rysowaniu


czwartek, 8 lipca 2010

A miało być tak miło...

Miałem zacząć prowadzenie blooga od czegoś miłego. Na przykład od tego. że planowałem jutro wyjechać na kilka tygodni w jedno z moich ukochanych miejsc...tych niezwykłych...magicznych. Samotna chałupa stojąca w środku lasu...wychodek na zewnątrz z widokiem na bagna i brzozowy las...woda ze studni...czysta i smaczna jak żadna inna...zimna w dotyku...aż łamie w kościach...kuchnia na drewno i ławeczka obok...na której lubiłem wieczorami siadać i przyglądać się płonącym drwom...pięknymi jeziorami...krętymi strumieniami dookoła...starym młyńskim kołem porośniętym mchem i trawami...zapachem nagrzanych słońcem szyszek i świerkową żywicą...i tym wszystkim koncertom nadawanym wieczorami przez świerszcze...i szczekanie koziołków...niosący się echem ryk jeleni...mgłą nadciągającą z trzęsawisk o zmierzchu... i tym porannym mgielnym słupom w które można wskoczyć...zanurzyć się w ich wilgotnym chłodzie...i tej ciszy...tej nocnej...gdzie waleniem...łomotem głośnym zdaje się trzepot serca...a gdy o świcie wychodzisz nago na ganek...wyciągasz się i chwytasz głęboko w płuca świeże powietrze...czujesz się wolny...wiesz, że życie piękne jest...kochasz je...

Niestety tegoroczny wypad trzeba mi przesunąć. Na jak długo nie wiem. Wszystko zmieniła wizyta u lekarza. Poszedłem w sumie z niewielkim problemem. Pobolewało mnie podbrzusze i lewe jądro. Myślałem, że mnie przewiało lub noszę nieodpowiednią bieliznę, ale niestety nie, dowiedziałem się , że czeka mnie zabieg operacyjny z powodu żylaków powrózka nasiennego. Ale nic to, w dalszej części badania okazało się, iż mam zapalenie gruczołu krokowego, co wiąże się z natychmiastowym leczeniem antybiotykami. Szczerze...przestraszyłem się...zwłaszcza jeśli chodzi o prostatę, bo leczenie jest długotrwałe...często są nawroty. Nie chcę się zamartwiać...ani rozmyślać...bo przecież nic to nie da...a wprowadzi jedynie zamęt...niepokój ducha. Teraz pragnę  napić się filiżanki dobrej, mocnej, gorącej kawy...nałożyć słuchawki na uszy...zatonąć w morzu muzyki...i rysować...rysować...wyłączyć się... odciąć.


Szkoda...

Wielka szkoda, że rzuciłem palenie...

Teraz bym sobie zadymił...