poniedziałek, 29 listopada 2010

W tramwaju...

     

      Wieczorem miałem napisać ciąg dalszy „Strachów”, ale niestety dzisiejsze „traumatyczne przeżycia” skłoniły mnie do zmiany planów. Po raz pierwszy od dziesięciu lat sytuacja zmusiła mnie do skorzystania z dobrodziejstwa szczecińskiego grodu, jakim jest niewątpliwie komunikacja miejska. I tak czekam na przystanku, przestępując z nogi na nogę. Zimno jak cholera, facet z jednego boku dmucha mi dymem w twarz a z drugiego starsza pani co chwilka puka ciężkimi reklamówkami po łydkach. Jestem zmęczony, zziębnięty i poirytowany. Ku mojej pociesze dostrzegam zbliżający się pojazd. Na przystanku zaczyna się nerwowa przepychanka, przydeptywanie, szturchanie łokciami…i bieg szczurów, kto pierwszy… A ja wciąż stoję tam, gdzie stałem. Tramwaj zatrzymuje się z łoskotem, drzwi rozsuwają się strasząc okropnym ludzkim ściskiem wewnątrz. Zastanawiam się, czy nie poczekać na następny, ale wiem, że będzie gorzej, ba za chwilkę godziny szczytu. Ruszam, wciskam się w tłum. Gdy jestem nogą na pierwszym stopniu ktoś napiera na mnie nerwowo. Zaciskam szczęki by nie wybuchnąć. Przepraszając co chwilka próbuję się przedostać głębiej. O skasowaniu biletu nie ma mowy, to niewykonalne, poza tym chyba tylko kontroler samobójca odważyłby się na obchód.. Po totalnie wyczerpującym przeciskaniu się przez żywy mur wydajający z siebie okrutną mieszaninę zapachów, znajduję w końcu miłe miejsce. Pojazd rusza. Chwytam się poręczy. Spoglądam na kolorowe witryny sklepów , zdobne bramy i ludzi na chodnikach. Zatapiam się w myślach. Próbuję znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie dla zbliżających się świątecznych problemów. Z rozmyślań wyrywa nie nagły napór przyciskającego się do mnie od tyłu faceta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, tramwaj napchany po brzegi że ręką nie ruszysz, gdyby nie przylgnięta do mego lewego pośladka twardość krocza tegoż pana. Przez myśl mi przeleciało, że to paradoksalne i pewnikiem się mylę. Szybko jednak docierają do mnie realia , gdy nabrzmiała, pulsująca męskość zaczyna wykonywać delikatne ruchy posuwisto-zwrotne. Czuję jak wstyd rozkwita mi płonącymi rumieńcami na policzkach, jak wściekłość odbiera mowę…czuję jak narasta we mnie złość. Nie chciałem jednak robić z tego afery, cała ta sytuacja była dla mnie dość już upokarzająca. Postanowiłem udać, że nic się nie dzieje jednocześnie gwałtownie wyrzucając biodra w przód, by uniemożliwić typowi zabawianie się moim kosztem. Nim pojąłem, że jednak wygiąłem się za bardzo, moje krocze zatrzymało się na ramieniu siedzącej przede mną starszej pani, która natychmiast spojrzała na mnie z wyraźnym niesmakiem otwierając uszminkowane strażacką czerwienią wargi, w gotowości do podniesienia głośnego alarmu. Przepraszając i tłumacząc się wróciłem do pozycji wcześniejszej. Kobieta pokiwała z politowaniem głową i zatopiła wzrok w szybie. Typ za mną przyjął powrót moich pośladków z wyraźnym zadowoleniem i począł z entuzjazmem kontynuować tarło. Ja pierdole - pomyślałem sobie – dlaczego to zawsze mi przytrafiają się absurdalne sytuacje? Całe moje życie to jeden wielki absurd. Facet skwapliwie „bodzie” mnie w półdupek dysząc do ucha, a staruszka obserwuje bacznie kątem oka, czy aby nie naruszę jej strefy choćby o milimetr. Powoli ogarnia mnie głupawa. Czuję się tak, jak bym grał główną rolę w czarnej komedii.. Pasuję, i chcąc załatwić sprawę po cichu, bez świadków, wysuwam do tyłu rękę, chwytam gwałtownie na oślep i zaciskam wściekle. Czuję jak „ocieracz” cały pręży się…sztywnieje. Zaciskam mocniej…ani piśnie. Spoglądam na odbicie w szybie, na jego twarzy maluje się zdziwienie pomieszane z cierpieniem. Z jadowitym uśmieszkiem zaciskam palce aż do bólu. Typ blednie, drży i próbuje się oswobodzić. Odbicie patrzy przepraszająco i błagalnie w moje oczy. Uwalniam z uścisku jego klejnoty i z niesmakiem przecieram dłoń w nogawkę spodni. Raz jeszcze spojrzałem na jego twarz w szybie i… zrobiło mi się go szkoda ( jakoś tak mam, że zawsze próbuję zrozumieć, tłumaczyć innych). Nie wiem co nim powodowało, samotność, nagła potrzeba chwili, czy też jakieś skłonności. Nie miałem ochoty zatapiać się w rozmyślaniach, które i tak do niczego mnie nie zawiodą. Przed kolejnym przystankiem…usłyszałem – przepraszam…i zobaczyłem jak znika za tramwajowymi drzwiami. Harda staruszka, aż do końcowego łypała na mnie podejrzliwie.

Wieczorem, przy maślanych ciasteczkach i irish koffee opowiadam przyjaciółce o tramwajowej przygodzie. Uważnie słucha potakując głową, a gdy kończę pyta:
- a jaki to był numer linii?, bo ja chętnie…

Cóż dodać?...


niedziela, 28 listopada 2010

Strachy...



      Jako dziecko bałem się nadchodzących nocy. Wiedziałem, że gdy tylko miasto spowije mrok a domownicy utoną w ramionach Morfeusza, nadejdą strachy. Wypełzną z ciemnych zakamarków, szczelin podłogi, szuflad i starej skrzyni. Pierwszą czynnością po zgaszeniu  przez mamę światła, było szczelne opatulenie się, i odbywało się w następujący sposób. Podkładało się brzeg kołdry pod prawy bok, potem pod lewy…następnie podrzucając kołdrę zawijało się w powietrzu jej górną część pod nogi. Było to, tak zwane przeze mnie, spanie na mumię. Nie wystawało nic prócz nosa, co dawało mi to miarowe poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem dlaczego, ale do wieku lat siedmiu budziłem się między 2:00  a 3:00 w nocy. Właściwie budziły mnie szepty i dziwne drapania. Pierwsze spojrzenie padało na oświetloną  nikłą poświatą ulicznej lampy szafę, której drzwiczki wiecznie były uchylone, a przecież przed położeniem się sprawdzałem….zamykałem. Dalsze spanie nie byłoby możliwe bez zamknięcia drzwiczek…zawsze uważałem, że szafa jest bramą do innych światów, windą do królestwa sennych koszmarów, że w jej ciemnym wnętrzu, za porozwieszanymi ciuchami kryją się przerażcze, które karmią się naszymi lękami, a w kieszeniach kurtek gnieżdżą się małe wyjątkowo  podłe wyjce. Fale panicznego strachu zalewały mnie, gdy spuszczałem nogi z łóżka. Zaciskałem z całej siły powieki i zagryzałem wargi. kiedy stopy dotykały zimnej posadzki. Obawiałem się, że coś chwyci mnie za kostki i wciągnie pod łóżko, albo ugryzie w piętę. Łóżko miałem piękne, z drewnianymi bokami, na solidnych nóżkach i dużą  przestrzenią pod spodem. Serce łomotało w piersiach przy każdym kroku mocniej i mocniej, gdy zbliżałem się do szafy. Trzepotało jak  uwięziony na strychu motyl, kiedy opuszkami palców dotykałem zimnego klucza. Wciągałem powietrze głęboko w płuca, wstrzymywałem oddech  i szybkim ruchem zamykałem wrota i przekręcałem zamek, po czym pędem biegłem z powrotem do ciepłej pościeli, bezpiecznego azylu. Pewnej nocy zdarzyło się coś jeszcze. Jak zwykle obudziłem się nad ranem. W pokoju panował straszliwy ziąb, choć za oknem królowała letnia noc. Mój niepokój wzbudziła dziwnie poruszająca się zasłona. Falowała, choć nie było wiatru,  odniosłem wrażenie, że coś się za nią przesuwa.. Bałam się jak cholera, ale byłem z  tych dzieci co zakrywają dłońmi oczy i ukradkiem podglądają przez szpary między palcami. Ciężka zasłona opadła, zesztywniała, po czym  wyłonił się zza niej cień wysoki i chudy zmierzający w moim kierunku. Zamarłem. Nie byłem w stanie ruszać się …krzyczeć. Dziwna, rozmyta postać zbliżyła się do łóżka od strony nóg. Pokój wypełnił się zapachem przegniłych szmat i wilgotnej ziemi. Przystanęła. Wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę a następnie rozmyła się jak dym z papierosa. Ta noc była początkiem Nowego, ale o tym kiedy indziej. Nie spałem do rana. Kiedy opowiedziałem o tym wydarzeniu mamie przy śniadaniu, spojrzała na mnie z przestrachem i pogrążyła się w zamyśleniu. Nie powiedziała nic, ale wiedziałem, że zbliża się czas poważnych rozmów Przez wiele późniejszych lat nie gasiłem światła. Do dziś jeszcze zdarzają się noce, gdy zasypiam przy zapalonej lampce…gdy wyczuwam, że się zbliżają.


piątek, 26 listopada 2010

Autoportret z...



      Ściął mróz… W świetle latarni trawa brokatem szronu się mieni. Skrzą się srebrzyście dachy i lśnią w blasku księżyca skute lodem kałuże. Nadchodzi zima. Nie lubię jej…gdybym mógł jak niedźwiedź ułożyć się do snu, przespać ten martwy czas i otworzyć oczy z pierwszym wiosny zakwitaniem, było by cudnie. Nie musiałbym zmagać z depresją sezonową, katarem, obżeraniem się słodkościami, zaburzeniami snu i snuciem się po domu jak zbłąkany duch. No, ale ma to też swoje dobre strony, nadrobię zaległości w czytaniu i oglądaniu filmów. A może w końcu narysuję coś nowego, kto wie?... może po wielu latach chwycę za pędzel i zaszaleje z olejami…przyznam, że tęsknię za zapachem terpentyny. Właściwie nie pamiętam już dlaczego zamknąłem się w czarnobiałych rysunkach, skłamałbym- pamiętam, ale bardzo chciałbym zapomnieć. Czasami ogarnia mnie tęsknota do kolorów, do gładzenia dłonią płótna przed malowaniem, słuchania, co chce mi powiedzieć…może wystrzeli mi z głowy i serca tęcza. Zaszaleją ferie barw. Może?


Kilka osób prosiło mnie o pokazanie studium rysunku. Spełniam dziś tą prośbę. Jeszcze tylko krótka historia o powstaniu niniejszej pracy. Dostałem kiedyś w prezencie góralską czapkę i parę wełnianych skarpet robionych na drutach. Przez lata leżały ukryte głęboko w szafie, do czerwca, kiedy to zacząłem zrobić gruntowne porządki. Postanowiłem obdarować nimi Sydonię, która uwielbia wszelkie takie dziergane frykasy. Nim jednak zmieniły swojego właściciela, przywdziałem owe wełniane cuda i tak powstał letni ”Autoportret z pomponami”:-)






© NordBerd
Autoportret z pomponami


wtorek, 23 listopada 2010

Między nami...

      Spojrzałem dziś na nią ukradkiem. Miotała się z artystycznym nieładem na głowie, pośród kartonów i świątecznych gadżetów, próbując dopić zimną już, poranną kawę. Poczułem ciepło rozchodzące się kręgami w piersiach, rozpłynąłem się w rozrzewnieniu…jak posąg zastygnąłem w bezruchu, szczęśliwy, z uśmiechem na twarzy… i patrzyłem . Chłonąłem każdą sekundę…łapałem te chwilki w siatkę pamięci, jak kolekcjoner łapiący unikatowe motyle. Znamy się od zawsze, od wczesnego dzieciństwa. Nieustannie uczestniczymy w swoich życiach. Miałem tą ogromną przyjemność obserwować jak przemienia się z krótkowłosej chłopczycy i łobuziary w cudowną, zmysłową kobietę. Pełną wewnętrznego spokoju i duchowego piękna. Kobietę nadzwyczaj inteligentną ,silną, głodną doświadczeń, niezależną, a jednocześnie delikatną, kruchą i romantyczną. Każdego dnia dziękuję w głębi serca, że ją znam, że mogę cieszyć się jej obecnością, być przy niej. Że nie muszę nic musieć, mówić ani udowadniać. Że akceptuje mnie z całym wachlarzem zalet i wad. Że bezwarunkowo kocha, takim jakim jestem i nie próbuje mnie zmieniać. To niesamowite ile razem przeszliśmy; piekło dojrzewania, koszmar rodzinnych zawiłości, pierwsze miłości i ich zawody, załamania, wzloty i chwile radości. To niezwykłe, jak te wszystkie doświadczenia, życie i czas splotły nas. Zasupłały w nierozerwalną całość. Teraz, kiedy wracam wspomnieniami do wydarzeń sprzed lat, myślę…nie, jestem pewien, że gdyby nie Monika…nie byłoby mnie tu teraz. Świeciła mocno jak polarna gwiazda, była latarenką oświetlającą drogę, silną dłonią, oparciem i opoką. W pewnym, ciężkim okresie mego życia pouciekali wszyscy moi znajomi, przyjaciele, odwróciła się ode mnie nawet część rodziny…pozostała jedynie ona. To w jej ciepłych ramionach narodziłem się od nowa, to jej słone łzy zmyły ze mnie ból, jej czuły dotyk zesłał spokój, a uśmiech odpędził demony i rozmył cienie przeszłości. Była, jest i będzie Aniołem, stróżem mym. Wie o mnie wszystko, czasami śmieję się, że zna mnie lepiej niż ja sam. Przy niej mogę zapomnieć o świecie całym. Kocham ją tak ogromnie, że brak mi słów, że nie wypowiem. Dla niej spuściłbym ostatnią kroplę krwi, wyrwał serce. Ona jest wszystkim co mam…jest moim powietrzem…pokarmem…moim domem.

Dziękuję Ci za wszystko, przyjaciółko moja.

"Miłość to dwie dusze w jednym ciele, przyjaźń - to jedna dusza w dwóch ciałach. "
— Tadeusz Kotarbiński

poniedziałek, 22 listopada 2010

Pokój...



Pokój…pudło bez powietrza. Dusząca ciemność. Zatrzymany zegar. Senne marzenia o zagadkowych kształtach. Na wprost zimne oko lustra patrzy na mnie. Zna każdy sekret…grzech, duszę, ciało. Słowa odbijają się echem od ścian…krzyczą do mnie. Za oknem ulice, domy. Za szybą miasto Midian  migocze tysiącem neonów.




Latem, zeszłego roku, pozwoliłem sobie na sesję ze starym lustrem, znalezionym pod stertą wiekowych mebli gnijących w  sypiącej się stodole. To był impuls, chwilka. Ustawiłem aparat na statywie, zrzuciłem ciuchy i odpłynąłem zupełnie. Ku mojej radości wieczór był piękny i ciepły, a światło wprost wymarzone do zdjęć.

Więcej tu...


środa, 17 listopada 2010

Kiedy nadszedł...



      Kiedy nadszedł ten dzień, nie płakałem, nie krzyczałem. Na sali zapadła cisza…Mama po bardzo ciężkim porodzie bała się, że jestem martwy. Ogarnięta paniką błagała lekarza by podał jej syna. Rosły ginekolog  Szpitala Wojskowego spojrzał na nią z politowaniem i wycedził przez zęby, żeby nie popadała w histerię, że z dzieckiem wszystko w porządku. Do jej uszu doszedł odgłos klepnięcia i cichuteńkie, króciutkie kwilnięcie. Po czym zobaczyła mnie…Jak mówi, pierwsze co dostrzegła to wielkie  błękitne oczy, które smutnie spoglądały na świat. Z czasem nabrały zieleni z domieszką  bursztynu, brązu i szarości. Każdy, kto w nie zaglądał, czuł się nieswojo. Jak mawiała babcia, odnosiło się wrażenie, że mój wzrok przechodzi przez ludzi, wertuje  ich i sięga głęboko. Że bije z nich smutek…do dziś ten smutek tkwi we mnie, nienazwany…Nawet kiedy się śmieję, kiedy jestem radosny, odbija się w zwierciadłach oczu. Noszę go głęboko w sobie, w piersiach. w duszy splocie. Drży na wargach i w opuszkach palców. Jest w niemal każdej komórce mego ciała. Smutek jest mną a ja nim. Nie da się go nazwać, ubrać w słowa, wyjaśnić czym jest podszyty i skąd się bierze. Istnieje sam z siebie. A ja, cóż, pomimo niego, jak każdy potrafię się śmiać, mam chwilki radości, szczęścia  i uniesień. Kocham łapać wiatr we włosy, wdychać zapach rozgrzanego słońcem lasu i żywicznych szyszek. Zanurzać się wczesnym świtem w chłodnej wodzie, którą otula gęsty, mleczny płaszcz mgły. Umościć sobie letnią nocą  gniazdo z traw i spoglądać w niebo obwieszone girlandami gwiazd, upajać się pełniami księżyca srebrzystymi, wschodami  i  słońca zachodami purpurowo – złotymi…ale za każdym razem, gdy słońce tonie za horyzontem  ogarnia mnie smutek…że być może to ostatni  raz…że już więcej nie zdarzy się…że zgaśnie oczu mych smutny blask…a wraz z nim odejdę i ja.




      Na górze, po prawej, jest wielki pokój z dwoma oknami wychodzącymi na lasek i starą hydrofornię. Jesienią, gdy noce są już chłodne przez wybitą szybę wlatują motyle... całe dziesiątki. Kiedy tam wchodzę wzbijają się spłoszone do lotu. Jest ich tak wiele, że czuć na twarzy delikatny powiew i słychać szeleszcząco -  papierowy trzepot skrzydełek. Otwieram okno i staram się je wypłoszyć…te, co zostają chwytam delikatnie w dłonie i wypuszczam na wiatr. Ale one zawsze wracają…wracają i wracają.  Wiosną  podłogowe deski, zdobione tunelikami  wygryzionymi przez korniki, pokrywa kolorowy dywan.  Przy każdym kroku skrzydełka unoszą się i tańczą w powietrzu. Wirują, po czy powoli spadają kładąc się na ziemi, nie wiem dlaczego, ale prawie zawsze kolorowym wzorem.


A to moje piwniczne okienko, letnimi wieczorami wdzierają się przez nie ogniste- złote promienie zachodzącego słońca, zalewając ciepłym blaskiem mroczne zakamarki magazynku.  


poniedziałek, 15 listopada 2010

Po wielu dniach...



      Po wielu dniach kiszenia się w pracowni postanowiłem wybrać się na spacer. Zachęciły mnie do tego przedzierające się przez skłębione chmury nieśmiałe promienie słońca, którego w ostatnim czasie nie było. Deszcz, wiatr i nieznośny chłód panował za oknem do dziś. Przywiązałem czerwoną apaszkę psinie Halinie, siebie owinąłem po sam nos arafatką i wyszedłem. Rześki powiew uderzył w twarz, świeże powietrze wypełniło płuca. Cudowne uczucie. Ruszyliśmy w kierunku rzadko uczęszczanego lasku, pamiętnika z kartkami drzew na których widnieją wyryte cyrylicą zapiski- pozostałość po stacjonujących tu niegdyś radzieckich żołnierzach. Za każdym razem, kiedy spaceruje w jego wnętrzu, odczuwam mrowienie pod skórą i niepokój . .Pomyślałem sobie, że być może tym razem, zgubie się, wejdę w nieznaną ścieżkę i zniknę. Rozmyje. Ale, tak się nie stało. Nadal muszę nosić w sobie tą melodię wygrywaną na strunach duszy przez smutek. Ten ciężar bezsensu istnienia i garb niezrozumienia. W ciszy mijałem rząd zastygłych , szykujących się do zimowego snu drzew. Na jednym z nich wczesną wiosną znaleziono kobietę. Ileż pokładów cierpienia, ile bólu , niespełnienie, jakąż niemoc, beznadzieje i serca zgnębienie dźwigać trzeba w piersiach, żeby życie w sznur wplątać…ostatnim oddechem zapłacić za spokój. Straszna cena, na którą mnie nie stać…wciąż nie…

Bo, mimo wszystko, tli się jeszcze w zgliszczach mego serca nikła iskierka nadziei.





© NordBerd
W sennym lesie

Dziś  wrzucam  troszkę starszą pracę bodajże z sierpnia. Jak zwykle Żelopis i papier Elfenbens.
Inspiracją był sen, jeden z tych które na długo pozostają w pamięci...Śnił mi się stary las...okryty absolutną ciszą...przerażającą ciszą...dookoła walały się rozczłonkowane koszmarne lalki...stare misie...pajace i pierroty...ich plastikowe oczy bacznie mi się przyglądały...obserwowały czujnie...miałem przeczucie, iż w jednej chwili rzucą się na mnie wszystkie...byłem naprawdę przerażony...


czwartek, 11 listopada 2010

Z ogromnym smutkiem...

     

      Z ogromnym smutkiem dostrzegam, że lubujemy się w romansach, ckliwych książkach i filmach o cudownej, nieskazitelnej miłości z Happy Endem. Uciekamy od rzeczywistości smutnej i szarej jakby się wydawało. Zamykamy się w sobie. Marzymy o partnerze doskonałym, nie istniejącym tak naprawdę. Dlaczego nie potrafimy zadbać, choćby postarać się, by nasze życie było piękniejsze, pełniejsze i w pełni przeżyte.  Wydaje nam się, że wszystko powinno być łatwe, miłe i słodkie niczym cukierek. A tak naprawdę miłość to ciężka harówa, to ciągłe poznawanie, zmienianie się, akceptowanie ukochanej osoby z całym wachlarzem jej zalet, ale przede wszystkim wad. Dlaczego pozwalamy, by upływ czasu gasił w nas radość, wykruszał wiarę i  obracał w pył związek. Pozwalamy by, do nie tak dawna jeszcze, nasz cudowny partner dla którego wyrzeklibyśmy się wszystkiego…nawet samych siebie, teraz staje się bezbarwny, płaski, niepotrzebny. Niejednokrotnie wadzący i męczący przygniata nas nieznośnym ciężarem swej obecności. Pozwalamy by ten piękny uśmiech, który wyzwalał w nas fale ciepła, stał się groteskowym grymasem budzącym niesmak. Dotyk ukochanych dłoni wieje chłodem, a bliskość niegdyś tak święta teraz odpycha. Nie możemy już nawet na niego patrzeć, dusimy się przy nim, wysychamy, a przecież potrzeba tak niewiele by być naprawdę szczęśliwym. Wystarczy stać się ogrodnikiem swojej miłości, bez przerwy pielęgnować, nawozić, przycinać. Kłaść wtulonym i budzić się z uśmiechem przy ukochanym. Codziennie poznawać go na nowo…od nowa zakochiwać się. Pozwalać, by otulony naszą miłością, szczerością, bezinteresownością  i troską rozkwitał jak piękny kwiat. Owszem, nie jest to łatwe, ale im więcej dbałości tym częstsze, piękniejsze kwitnienie i odwzajemnienie. Tylko czasem… bardzo, bardzo rzadko zdarza się  gleba nieurodzajna, jałowa, na której nie wyrośnie nic. Nawet jeśli zrosimy ją kroplami życiodajnych łez.

Cały dzień rozbrzmiewa mi w głowie ten jakże piękny utwór Czesława Niemena


środa, 10 listopada 2010

Idę przez wiatr...



     Idę przez wiatr, burzę, deszcz…wiosnę, lato, jesień…przez nieczułość dłoni…ich zimny gest…smutek, samotność, zwątpienie…Przepływam przez ocean obojętnych ludzi, gubię się w krętych uliczkach, ciemnych zakamarkach życia. Przepijam smutki szklanką wódki, zagryzam wargi, żale przejadam. Nie modlę się, nie chcę…o pomoc nie błagam. Stopami bosymi po szkle tłuczonym stąpam…wyrywam z piersi ostrych słów sztylety…wciąż krążę, błądzę… bezdomny niestety.

                                                
                                                          Z cyklu "Samotność"




piątek, 5 listopada 2010

Nie spałem dziś...



      Nie spałem dziś całą noc, miotałem się w pogniecionych falach pościeli splątany smutkiem, żalem i po raz kolejny rozczarowaniem. W głowie burza myśli, w piersiach sztorm znajdujący ujście cienkimi stróżkami rozżalonych łez poprzez powiek kanały. Zawsze uważałem, że szczerość jest w życiu najważniejsza, jest najsilniejszym spoiwem dwojga ludzi, niezależnie od relacji jakie ich łączą. Wiele osób które poznałem, odeszły nie mogąc sobie poradzić z ciężarem, jak to mówiły, tej szczerości. Jeszcze więcej zostało, umiłowało. Ktoś mi kiedyś powiedział, że moja podłość nie zna granic, że potrafię jedynie ranić ludzi, że nie mam serca. Spytałem go wówczas - czy serca brakiem jest potrzeba dbania, szanowania drugiej osoby, umożliwiania jej dostrzeżenia swoich wad i zalet, dodawania motywacji i popchania do działania, rozwoju. Szczerość jest dobrem którym obdarowujemy ludzi, nawet jeśli rani, powoduje łzy, rozpacz i krzyk…bez niej życie, miłość, przyjaźń nie znaczy nic…. zupełnie nic.

      Nad ranem pękłem jak gliniany dzban …rozsypałem się na dziesiątki drobnych kawałeczków. Wszystko, to co we mnie piękne uleciało, w jednej krótkiej chwili rozwiało się jak dym. Teraz na nowo muszę nauczyć się żyć. Schować pod maską obłudy, tchórzliwej uprzejmości i słodkiej fałszywości, w której większość tak bardzo lubi się pławić, taplać. Będzie ciężko, ale nauczę się. Spopielę szczerość. Uwiężę słowa w strunach krtani. Pogrzebie, zakopię się…nie odnajdziesz mnie.


wtorek, 2 listopada 2010

Niedzielnym wczesnym rankiem...



      Niedzielnym wczesnym rankiem, gdy niebo przybrało barwę purpury, wyjechaliśmy z Sydonią do Jaworza. Odezwała się w nas nagła potrzeba zaczerpnięcia świeżego powietrza, nałapania słońca we włosy, pospacerowania dookoła jezior rozkoszując się wonią jesiennej zgnilizny i, co najważniejsze, zamierzaliśmy odprawić nasze swoiste „dziady”. Jak wiadomo noc z 31.X na 01.XI jest wyjątkowa, magiczna, to czas w którym zaciera się granica między światem żywych a krainą umarłych. Po przyjeździe rozpaliliśmy ogień pod kuchenką i napaliliśmy w piecach, w chałupie ziąb straszny. Po śniadaniu i gorącej kawie wybraliśmy się na stary, zapomniany przez ludzi, czas i Boga cmentarzyk ukryty niedaleko jeziora, spoczywający w natury przepastnych ramionach. Wiekowe, powykręcane groteskowo lukrecje wydają się tam żyć. Strzegą splecione korzeniami szkielety umarłych. Rozpostarte nad ziemią wachlarze skrzywionych koron podtrzymują niebo. Wszystko porosłe mchem zielonym i czuprynami traw. Oplecione powojem zazdrosnym. Tylko gdzieniegdzie jeszcze widoczne kamienie nagrobne zdają się szeptać -podejdź, przystań, nie zapomnij o mnie. Złożyliśmy z Monią ożywione pamięci płomieniem czerwone lampiony u bram tej przystani umarłych i spowici zadumy woalem ruszyliśmy w dalszą drogę. Przemierzając leśne ścieżki napawaliśmy się kolorami i smugami mlecznego światła przebijającymi się przez drzew gęste konary. Halinka nurkowała w dywanie zbrązowiałych liści, wciskała pyszczek w norki, kopała, tarzała się w trawie upojona swym psim szczęściem. Wieczorem, gdy z bagien wylały się mgły a przejmujący chłód nocy otulił ziemię, zapaliliśmy na ganku latarenki by wędrowne dusze w ciemnościach odnalazły drogę do domu, wyłożyliśmy talerzyk ze słodkościami, żółtym serem i wiśniowym dżemem, by się nasyciły. Uchyliliśmy też furtkę, aby łatwo mogły się dostać do domu. Tego wieczoru i nocy wiele dziwnych rzeczy działo się dookoła nas, wielokrotnie czuliśmy czyjąś obecność i przeszywające do szpiku kości zimno. Para leciała z ust. Przerażony i rozdygotany pies schował się pod kocem wystawiając spod niego jedynie pyszczek. Około północy, kiedy siedzieliśmy w pokoju na parterze, nagle pojawił się nietoperz. Bezszelestnie zataczał koła wokół żyrandola. Miotał się pod sufitem. Biedaczek wpadł przez szczelinę pękniętego sufitu. Zaśmiewaliśmy się do łez, że to samiuteńki pan Hrabia Dracula w swej skrzydlatej postaci nas odwiedził w tą prawdziwie Halloweenową noc, krwi naszej szlachetnej się domagając. Stchórzył jednak, woń żubrówki z ust mych wyczuwając i czym prędzej zniknął pod skrzypiącym jak wieko trumny starym tapczanem.

      Rano kiedy zeszliśmy do kuchni, spostrzegliśmy zdziwieni, że na talerzyku brakuje jednego wafelka, działalność myszy została po dokładnej analizie i przeprowadzonym śledztwie stuprocentowo wykluczona. Na żółtym serze brakowało nadgryzień, nie było też kupek, a jak wiadomo paskudy walą gdzie popadnie, a co najważniejsze nie miały możliwości dostania się do talerza. Zatem jasnym stało się, że jakaś łasa na słodycze dusza nie potrafiła się oprzeć ziemskim pokusom. W skrytości myślę sobie, że to Monika, późną nocą zakradłszy się do kuchni pokuszała smakołyk.

                                                             Ze spaceru...





 
 
 
 
 
 


                                                    zapomniany cmentarzyk...


 
 

No i nocny gość :-)
Niestety zdjęcia słabej jakości bo gacek szybki i nieuchwytny był...