sobota, 30 października 2010

Pełznie pod płachtą nocy...

     

      Pełznie pod płachtą nocy Śmierć ślepawa. Mieni się w księżycowej poświacie przybrana czarnymi łez perłami. Spod dywanu wilgotnych liści stęchły oddech ziemi w rozedrgane nozdrza chwyta. Głową zarzuca, wietrzy, tropi. Przysiada nad kałużą najeżona trzepocącymi na wietrze łachmanami butwiejących szmat, pod którymi skrzętnie ukrywa ropiejące modlitw czyraki i sączące się bólem rany . W wiklinie jej włosów gniazdo wyjce uwiły i ciche niespełnienia. Niczym gargulec, demon drapieżny, w mętnej, gęstej wodzie, patykowate palce zanurzyła. Gnijącą twarz pod maską błota kryjąc unosi się gwałtownie. Dymem czarnym wzbija, płynąc po falach śpiącego nieba. Spogląda przez lustra szyb, nurkuje w kominach, w ciemne bramy, zakamarki ulic zagląda. Nasłuchuje… Węszy, bezustannie szuka namaszczonych pachnidłem konania.
Gdy już zakończy łowy, zmęczona w gęstą wejdzie mgłę, drogę rozjaśnią jej niczym płomyki świec, zebrane dusz latarenki.


środa, 27 października 2010

W ogrodzie wspomnień...

     

      Dlaczego tak boli, tak rozrywa od wewnątrz szponami tęsknoty powrót ścieżką wspomnień do czasu dzieciństwa, tych lat beztroską słodkich. Kiedy otwieram furtkę do zapomnianego ogrodu, stąpam po porośniętej, krętej drodze, serce mi bije, pulsują skronie. Zaglądam w tajemne zakamarki i walącej się szopy schowki. Mijam zwierząt ukochanych groby, grzebanych w puszkach po ciastkach. Kolorowymi gałgankami do snu otulonych. Uśmiecham się do nich. Pod krzakiem bzu fioletowego widzę machającego do mnie misia szmacianego. Zaginionego przed laty. Chwytam go w dłonie. Przecieram z guzikowego oczka łezkę, tulę mocno w ramionach. I znów tak piecze, tak boli rozcięte kolano, krwawiący łokieć. Spoglądam ku górze w białe ramy okien, widzę babcię uśmiechniętą, opartą o balkonu poręcz. I kwiaty nasturcji barwne, z donic glinianych zwisające. Tańczące w trawie kolorowe zające - odbijające się od szyb promienie zachodzącego słońca. Echo radosnych śmiechów i zabaw. Zastanawiam się, czy wciąż jeszcze, pod gruba warstwą kamieni, ziemi i trawy zieleni, spoczywa ta drewniana skrzynia. Przy trzeciej desce płotu, na sześć kroków od kamiennych schodów, gdzie żółtych malin rząd. A w niej kalejdoskop, miedziany pieniążek, sakiewka szkiełek, magiczny koralik i konik drewniany. Pamiątka po pierwszej przedszkolnej miłości. Przede mną jabłoń kochana z korą spękaną, od starości szarą. Częściowo obumarłą. Lecz mimo lat, ta żywa sokiem połowa, co roku wiosną kwiatem białym ciężarna, ciężka od owoców gdy jesienna pora. Stroję okryty jej cieniem, stopami bosymi na mogile „niebek".

      Nikt chyba już nie pamięta „niebek”. Magicznego, podziemnego świata ukrytego pod szkłem. Będąc dzieckiem uwielbiałem je robić . Do „niebek” potrzeba było naprawdę niewiele, odrobinę chęci i wyobraźni. Najpierw należało wykopać dość głęboki dołek, następnie ułożyć kompozycje z kwiatów, kolorowych szkiełek, kawałków potłuczonych naczyń, patyczków, kamyczków, szmatek. Nakryć szkłem, zakopać i zapamiętać gdzie jest ukryte. Zawsze można było wrócić, odgarnąć ziemię, by spojrzeć w nie. Zachwycić się.

poniedziałek, 25 października 2010

Miejcie mnie...



      Miejcie mnie w opiece kamienne amulety nasączone światłem księżyca, otulone pyłem gwiazd. Kolorowe paciorki zawieszone w nadgarstkach, na szyi i te czerwone, wplecione we włosy. Ochronne zaklęcia wypisane bliznami na skórze pod żebrem przez Bogi moje. Miejcie mnie w opiece duchy przodków. Leśne bóstwa, którym jako dziecko nosiłem ciastka i słodkie bułki, chowając je w spękanym pniu starej jabłoni. Czuwajcie nade mną błogosławione żywioły. Chrońcie pradawną magią stare dęby i czarna ziemio. Ukryj w uścisku ciepłych ramion przyjaciółko moja… upleć ażurowe serce ze strzępów mej duszy. Płacz kochana, niech utwardzi je sól szczerych łez… wypełni szarość pustki bursztynowym światłem dobroci oczu Twych. Na powrót ukryj w tabernakulum piersi to serce plecione… zapieczętuj dotykiem ciepłych ust. Klucz zlany z magii słów zatop w przeszłości moczarach…

Czuwaj nade mną przyjaciółko kochana…




Zmierzchem pierwszym...

    

      Zmierzchem pierwszym wyszedłem. Niczym lunatyk po łbach kocich stąpałem. Nie…nie spałem. Wiatr zacinał ostro w twarz, mieszając łzy z deszczu kroplami . Wył z żałością do ucha - Płacz człowiecze, łkaj, niech sól żywota twego spłynie spod ciężkich powiek, goryczy kwasem rysy wyżłobi na zmęczonej twarzy. Spojrzałem ku górze, po szarogranatowym niebie sunęły czarne ptaków cienie. Pod stopami, z cichym szelestu jękiem, pękały liści kruche szkielety. Brnąłem przez ten świat oszalały, konający jesieni rdzawymi brązami. Przez deszcz, łzy i duszy beznadziei szkwał. Po butelkę wódki, by w czterech domu ścianach rozcieńczyć smutek, spowolnić nerwowy puls żył i znieczulić ból. Uśmierzyć dni minionych żal.

Tuż za mną sunął ze spuszczonymi jak sznury szubienic głowami, jak pergamin cienkich i księżyca poświata bladych, rząd najbliższych, tych co odeszli, kochanych. Milczący i smutny korowód umarłych.





czwartek, 21 października 2010

Aniele mój...

     

      Aniele mój. Wciąż żądasz ode mnie różańca słonych łez i kropli krwi. Czemu gdy śpię spijasz z ust słodkość snów pozostawiając jedynie cierpki posmak wymiocin? Drwisz gdy się miotam w cierpieniu i bólu splotach. Obserwujesz z bliska kiedy wiję się, wrzeszczę, sączę z rozedrganych warg pianę kąsany szaleństwa żmijami. Gdy drżącego ciała skórę orze ostre jak topór rzeźnika samotności łoże. Jak spuszczony ze smyczy wściekły pies rozpaczy wyszarpuje mi z żeber duszy ochłapy. Wypij za mnie kieliszek gorzały, kacie mój, Aniele… pij za chwile, za życie, za rany. Zatańcz. Rozłóż w ciemnościach skrzydła ćmy, niech rozświetli  atramentowy mrok elektryczny chłód oczu Twych. Chłostaj duszę mą rządz błyskawicami, bij doświadczeń gradem. Gryź, szarp, drap, tnij aż do krwi. Baw się, bierz póki jeszcze serce mam. Wszystko zniosę… lecz nie dostaniesz, nie posiądziesz Ty mnie...o nie Czarny Aniele. Zapamiętaj te słowa jak pacierz szeptane do ucha każdego wieczora - nadejdzie taki czas, kiedy już ciężkie przymknę powieki, ostatni oddech wyzionę… gdy dobroduszna śmierci wyrwie mnie z ciała, pochwyci w kościste ramiona. Zostaniesz tu sam na wieczność całą. Każdej samotnej nocy,  świtem bladym modlić się będziesz żarliwie o choć jedną, krótką jak mgnienie oka chwilę. By czas bieg zwolnił, cofnął się, zawrócił w odmęty przeszłości zapomniane. By pobyć sam na sam ze mną… raz jeszcze dotknąć… poczuć ciepło bijące ode mnie,  mój Aniele… oprawco kochany.


Z cyklu "Niepokoje moje"...






wtorek, 19 października 2010

Kiedy...

     

      Kiedy przebywam z ludźmi, mówią mi o sobie różne rzeczy. Słucham ich opowieści, wchłaniam każde słowo… ale kiedy dotykam ich opuszkami palców, ukazują się ich prawdziwe twarze, te odarte z warstw, pod którymi  ukrywają się ich nagie dusze. Często zachwycam się, zachłystuje tym skrywanym przed światem wnętrzem. Zdarza się, że płaczę, że smutek dusi mnie w piersi. Zdarza się również, że uciekam z przestrachem w sercu. Niektórzy nie lubią być obnażani, pieczołowicie skrywając  swoje najczystsze JA.


      Z cyklu  Inny Ja...





czwartek, 14 października 2010

Dusi mnie...

 
      Dusi mnie ta myśl, że się nie spełnię …nie zdążę. Zaciska na szyi pętlę strach, że już niebawem, za chwilę skończę się…przeminę. A tak wiele chciałbym jeszcze zobaczyć, zrobić , poczuć. Tak wiele dać…powiedzieć wiele…przemilczeć. Wypełnić. Odnaleźć na ścieżce przyszłości zatarty nadziei mej ślad. Dogonić szczęście. Przemierzyć świat. Wyrwać…wyszarpać z życia najpiękniejsze chwile. Kochać się …smakować…upijać winem.



                                                          Z cyklu "Niepokoje"




sobota, 9 października 2010

Zamknięty pokój...

      Nie chcę powracać do tamtych dni. Nie chcę chwytać klamki i otwierać drzwi. Zamknięty pokój, a w nim ja i Ty. Ciepła jeszcze pościel, niedośnione sny. Cztery ściany w strony świata cztery i rozhulane w oczach mych żywioły. Zaklinam w przydrożny kamień tamten czasu bieg...magię słów...mój smutek i Twój śmiech. zaklinam dotyk, ślinę i kroplę słoną potu...Twoją radość...mój niepokój. zaklinam dzikość Twych źrenic, pożądanie...moje zapomnienie.

...na koniec w kamień zaklinam łez mych różaniec.

piątek, 8 października 2010

Krótki post


      Na podstawie starego obrazka świętego, znalezionego na dnie szuflady.



Praca powstała w spartańskich warunkach, podczas pobytu w Jaworzu. Oczywiście jak zawsze żelopis, papier elfenbens i trochę czasu :-) 


.


wtorek, 5 października 2010

Zapiski z wyjazdu cd...


      Bezdusze 24.09.2010

      Na stole stygnie kawa… porcelanowa filiżanka brzęczy o spodek wprawiona w ruch drżeniem domu, który dygocze jak liść osiki przy każdym przejeździe ciężkiego sprzętu wojskowego. Zza okna dobiegają głośne huki wystrzałów artyleryjskich i serie wybijane z karabinów maszynowych. Odnosi się wrażenie, że obok trwa wojna. Nadszedł czas ćwiczeń. Poligon drawski odżył. Wszystkie drogi są nieprzejezdne. Obok domu z nor uciekają głęboko w las zdezorientowane lisy. Milkną ptaki. Pies z niepokojem nasłuchuje, miota się, szuka w pokoju bezpiecznego miejsca. Po raz kolejny bezskutecznie próbuję dodzwonić się do matki, totalny brak zasięgu. Pewnie znowu zakłócają fale. Przypomniała mi się pierwsza selekcja, to było jakieś 10 lat temu. Leżeliśmy z Monią na pomoście, na jeziorze Trzebuń mały. Rozebrani do naga rozkoszowaliśmy się promieniami słońca. Wsłuchany w śpiew ptaków, szum tataraku i trzcin przysypiałem. Zacząłem śnić, gdy nagle zza drzew wyłonił się śmigłowiec. Gwałcąc błogosławioną ciszę nieznośnym rykiem skierował się w stronę jeziora, poczym zawisł nad środkiem tafli. Boczne drzwi rozsunęły się i z wnętrza maszyny poczęli wysypywać się młodzi mężczyźni. Podnosząc się spostrzegłem nadjeżdżający w stronę pomostów samochód TV i kilka wojskowych gazików. Spojrzałem na Monikę równie zszokowaną jak ja, próbującą niezdarnie, czym bądź zasłonić swój piękny, obfity biust. Powiew idący od śmigieł targał naszymi czuprynami, wzbił w powietrze bieliznę. Na brzegu panowie z kamerami kręcili akcję na jeziorze. Podczas gdy my w potoku przekleństw i klątw przyciskaliśmy do piersi rzeczy, które udało nam się pochwycić w tym szalonym porywie wiatru. W końcu maszyna odleciała. Chłopcy w wodzie płynęli w szalonym tempie ku torowi przeszkód dla płetwonurków znajdującym się między pomostami. Niekompletnie poubierani próbowaliśmy ogarnąć oszalałe burze włosów (w tamtych czasach miałem długie, kładące się lokami za ramiona). Kiedy już wyglądaliśmy w miarę poprawnie, dostrzegliśmy, że jeden z kamerzystów z uśmiechem na twarzy kręci nas. Rozdrażnieni ruszyliśmy w kierunku domu, pozwalając sobie na uszczypliwy komentarz podczas mijania ekipy TV i żołnierzy. Wieczorem spoglądając z ganka na przyozdobione gwiazdami niebo, zaśmiewaliśmy się w głos z paradoksalności całej tej sytuacji. My dzieci wielkiego miasta, w którym może wydarzyć się wszystko, w którym w każdym momencie możesz być zaskoczonym przez telewizję czy radio, zostaliśmy przyłapani w dzikiej głuszy z dala od ludzi i zgiełku świata… w miejscu, w którym nikt by się tego nie spodziewał.

Innym znów razem, podczas kolejnych wakacji, wstałem wczesnym rankiem i wyszedłem z domu by nabrać wodę ze studni. Zaspany, odziany jedynie w szorty i podkoszulek wciągałem wiaderko do góry. W pewnym momencie poczułem na głowie trzy zimne lufy i usłyszałem dźwięk odbezpieczanej broni. Przerażony, odwróciłem się powoli. Przede mną stało czterech żołnierzy, z czego trzech nadal celowało mi w twarz. Najwyższy z nich ciemnowłosy, z lekko skośnymi oczyma zapytał mnie po angielsku, – co tu robię? I oznajmił, że jestem aresztowany. Spojrzałem na niego jak na idiotę, po czym starając się zachować spokój wyjaśniłem mu łamaną angielszczyzną, że wkroczyli na teren prywatny i żądam natychmiastowego spotkania się z ich dowódcom. Zdziwieni, wymienili spojrzenia, rozłożyli mapę, poszeptali między sobą i pobledli. Po czym ten wysoki, skośnooki uśmiechnął się do mnie przepraszająco i wyjaśnił, iż pomyliły mu się budynki ćwiczebne. Tego samego dnia po południu wybraliśmy się z Monią nad jezioro. Po cudownej kąpieli w czystej, chłodnej wodzie postanowiliśmy pójść na skróty przez zagajnik starych lukrecji. Gdy już wychodziliśmy prawą nogą zahaczyłem o zielony drucik. W tym samym monecie ogłuszyła nas seria wystrzałów i nieznośnych świstów. Niebo zabarwiło się na czerwono sypiąc deszczem żółtych iskier. Minęła długa chwila nim doszliśmy do siebie i zrozumieliśmy, że narozrabiało się. Uciekać nie było sensu. Od strony Prostyni mknęły ku nam dwa wojskowe gaziki i jeden żandarmerii. Z drugiej strony słychać było sygnał straży pożarnej i widać biegnącego w naszą stronę mundurowego. Był to pułkownik S. Samochody zajechały nam drogę. Wyskoczyli żandarmi, żołnierze i strażacy. Wpadliśmy pod ogień pytań; co? Jak? Dlaczego? Skąd? Zostaliśmy pouczeni o odpowiedzialności, którą poniesiemy. Staliśmy przytakując głowami, wbijaliśmy wzrok w ziemię, załamując palce ze skruchy. Spojrzeliśmy błagalnie na pułkownika, który nas znał. Ten kręcąc głową załagodził sytuację i oznajmił zebranym, że poniesiemy konsekwencje. Samochody odjechały. Zostaliśmy sam na sam z pułkownikiem, który idąc za nami, nie szczędząc niecenzuralnych słów oznajmił, – że zarajcuje nasz dom do dokoła i rozstrzela jak tylko jedna z nich zabłyśnie na niebie. Rac nie rozstawił, ale bacznie obserwował nasze poczynania, aż do samego wyjazdu. Wiele mieliśmy z Monią Jaworskich przygód. Wiele niesamowitych i niewyjaśnionych wydarzeń, o których być może napiszę, kiedy indziej. Tymczasem rozbawiony wspomnieniami spoglądam na pustą filiżankę kawy i jej wyszczerbiony brzeg.



       Bezdusze 27.09.2010 

       Podstępny Alejandro i nieustraszona Halina…

      O świcie Alejandro Maurycy Ernesto ociera się o mnie… przeciąga… żebrze o dotyk błagalnym miałczeniem. Mruży bursztynowe ślepia. Mruczy z wyraźnym zadowoleniem, gdy zatapiam palce w miękkiej sierści i gładzę pod włos. Rozpływa się w pieszczocie i zapomnieniu, ale od czasu do czasu zerka w pustą miseczkę z nadzieją, że znajdzie dam pyszny kąsek. Obok przysiadła Halinka zjeżona lekko na grzbiecie i przy ogonie. Bacznie obserwuje poczynania kota. Jako pani tych włości zachowuje się nad wyraz grzecznie. Nie goni, nie gryzie, choć widać napięcie w każdym mięśniu, błysk w oku. Siedzi i patrzy. Niecierpliwie wyczekuje najmniejszego powodu by doskoczyć do kocura. Pogonić. Alejandro udaje, że nic sobie z suni nie robi. Zadziera tylną łapkę do góry… prostuje rozczapierzając pazury… zgina się w pół i szorstkim, różowym językiem dokonuje porannej higieny osobistej. Zniesmaczona tym widokiem Halinka podnosi się i powoli zmierza w kierunku domu. Gdy przednimi łapkami przekracza próg podstępny Alejandro cichaczem podbiega do psa i atakuje wbijając pazury w zadek. Rozwścieczona Halina wykonuje salto w powietrzu. Z wyszczerzonymi zębami i wytrzeszczonymi niemal do bólu ślepiami rusza w pogoń za kotem. Napuszona, sycząca kula pędzi przez trawę w kierunku drzewa. Za nią spieniona biała strzała. Tuż pod śliwą kocur unosi się w górę, wczepia pazurami w korę, spogląda za siebie oceniając szybko sytuację i chyca po pniu na duży, bezpieczny konar. Zdziwiony zerka jak sunia wspina się po pochyłym pniu i zbliża niebezpieczne. Nastroszony, zgięty w łuk mruczy ostrzegawczo, po czym parska wyciągając przed siebie uzbrojoną w ostre pazury łapkę. Halina mruży ślepia i nieustraszona podchodzi bliżej i bliżej. Alejandro nie daje za wygraną siada na zadku i atakuje w amoku dwiema łapkami. Uparta sunia jest na tyle blisko by chapnąć agresora. Jak w zwolnionym tempie widzę dwa rzędy ostrych kłów sunących w kierunku kociego łba, i kocie pazury wbijające się w psi pyszczek. Skowyt przecina powietrze jak świst bata. Pies spada z drzewa łapiąc kocura za ogon. Lecą w dół spadając na miękką kupkę skoszonej trawy. Walczą i nagle cisza. Pies podnosi się… z poharatanego pyska kapie krew. Zmierza powoli w kierunku ganka. Za nim kot z trawą wplątaną w sierść. Wchodzą po schodach, siadają naprzeciw siebie przy ławce. Obwąchują, trącają nosami i kładą obok zasypiając, otulone ciepłymi promieniami słońca. Na krótki czas żyją w zgodzie, ale jutro, gdy wstanie świt znów zaczną dzień jak kot z psem i tak od nowa… bez końca.





Halinka


Alejandro


Razem na spacerze w lesie...






      Bezdusze 02.10.2010 



      Czas pożegnań…



      Nadszedł czas wyjazdu… powrotu do zgiełku miasta, pracy, ludzi. Te kilka tygodni minęły jak krótka chwila… jak w mgnieniu oka. Pożółkłe brzozy targane wiatrem płaczą deszczem liści. Bagna przybrały barwy kawy z mlekiem, brązu i rdzy. Na łące cieszą jeszcze oczy; srebrny piołun, czerwone pędy jerzyn, żółte kwiaty wrotyczu, dziurawca, kwitnący dziki tymianek i wrzosowe fiolety. Z wysokich traw wyzierają gdzieniegdzie białe kapelusze pysznych kani. Nad domem przelatują klucze hałaśliwych gęsi. Na rykowiskach powoli zapada cisza. Milkną świerszcze. Tak bardzo nie chcę wyjeżdżać… opuszczać Jaworza… kocham to miejsce… tu chciałbym się zakorzenić… oddać serce tym lasom, jeziorom, krople potu ziemi, tu też chciałby w spokoju i szczęściu położyć się na marach. Niewypowiedziany smutek rozsadza mi piersi, gdy pomyślę, że być może więcej tu nie wrócę. Łza ciśnie się na rzęsę… tyle pięknych, magicznych wakacji… niezapomnianych chwil… niewypowiedzianych zachwytów. Z rozrzewnieniem gładzę dłonią poobdzierane ściany, chropowaty blat starego stołu, rozsiadam się na łóżku rozkoszując trzeszczeniem wyrobionych sprężyn. Wszystko tu wiekowe, przesiąknięte duchem czasu, zapachem minionych lat. Nasiąknięte emocjami. Przesiąknięte mną, Moniką, tymi, co odeszli i pomarli. Na czas zimy dom zasypia, okryty pierzyną puszystego śniegu. Budzi się wiosną, gdy przyjeżdżamy, przekręcamy klucz w drzwiach i rozpalamy ogień pod kuchnią. Mruczy ziewając przez otwarte drzwi. Jęczy zdrętwiałymi deskami przeciągając się. Gdy już drwa trzaskają pieszczone płomieniami, rozgrzewa się serce chałupy… zaczyna bić powoli, miarowo. Dziś atmosfera w domu jest smutna… powoli pakujemy się...na początku wielkie słoje suszonych grzybów- w tym roku samych prawdziwków i kozaków z przewagą czerwonych. Następnie suszone kanie. Przepis jest prosty: moczymy suszoną kanię w mleku przez 20 – 30 minut, następnie obtaczamy w jajku, tartej bułce i na patelnię. Mi osobiście smakują lepej niż świeże, są bardziej aromatyczne i intensywniejsze w smaku. W zamrażalce leżą gotowe do transportu mrożone rydze i kurki… muszę przyznać, że tym roku bezwstydnie objadłem się kurkami; w sosach, w zupie, z jajkami i smażonymi na maśle, z cebulką… rydzów też był wyjątkowy wysyp… te lasy zawsze nas rozpieszczają… to raj dla zagorzałych grzybiarzy. Następnie słoiki z sokiem z czarnego bzu, suszone zioła. Kartony szyszek, wysuszonego mchu, hub i gałązek pokrytych porostem islandzkim. Dopijam wino, sprzątam, zgarniam szmatką kurz i smucę się. Niebo płacze, dziesiątki łez rozbijają się o szybę… w szczelinach okien szumi wiatr… mi szumi w głowie. Chyba się położę… ukryję po ciepłym kocem… prześpię… prześnię to rzewne popołudnie. Może wieczorem powrócą lepsze nastroje.




                                                                Stare Jezioro










Troszkę leśnych cudów






     Poniżej sromotnik bezwstydny zwany również 
      smardzem cuchnącym, śmierdziakiem...






                            I imponujący swoimi rozmiarami Szmaciak gałęzisty...




I sotatni zebrany przed wyjazdem koszyk czerwonych kozaków mieszanych z brązowymi :-)




                            a jeszcze na pocieszenie kilkanaście rydzów i kosz kurek :-)








poniedziałek, 4 października 2010

Zapiski z wyjazdu...

       Bezdusze 17.09.2010

       Bezdusze. Stare, poczciwe Bezdusze. Wciąż mnie zaskakuje... zadziwia, choć znam je od wielu lat. Co krok odkrywa przede mną swoje tajemnice… sekretne miejsca...kilkanaście lat temu wybraliśmy się z Monią na spacer brzegiem starego jeziora. Ciężka była to wyprawa, gdyż jest dzikie, porośnięte wokół gęstym lasem i bujną przybrzeżną roślinnością. Nie ma tam wydeptanych ścieżek, jedynie te utworzone przez zwierzęta, które podchodzą do wody. Nie sposób opisać piękna tego miejsca… trzeba tu być… zobaczyć… poczuć wszystkimi zmysłami. Mogę jedynie powiedzieć, że niewiele jest tak przejmująco uroczych zakątków. Przedzieraliśmy się przez gęste sitowie. Smugi światła padały spomiędzy konarów starych drzew na ziemię pokrytą dywanem kwitnącego na różowo rdestu i fioletowych kwiatów mięty pieprzowej. Wszystko kołysało się w tańcu z letnim wietrzykiem szumiąc wesoło. Na pozwalanych, zmurszałych pniach wygrzewały się jaszczurki. W krótkich trawach pławiły się w słońcu zaskrońce, padalce i zygzakowate żmije. Szczęśliwi chwilą, wolni od zmartwień szliśmy przed siebie, podjadając po drodze słodkie poziomki. Smaku tych leśnych nigdy się nie zapomina. Zajęci rozmową nie zauważyliśmy, że kierunek naszej drogi się zmienił… dopiero uświadomiło nam to wielkie wzniesienie okryte płaszczem jagodzianek, które wyrosło przed nami. Nigdy wcześniej w tym miejscu nie byliśmy. Zaciekawieni postanowiliśmy zobaczyć, co się za nim kryje. Gdy dotarliśmy na szczyt zatkało mi dech w piersiach… z początku myślałem, że śnię, że zwariowałem. Zerknąłem na Monikę, która stała z wytrzeszczonymi oczyma i rozdziawioną buzią… w dole pomiędzy dwoma wzniesieniami dostrzegliśmy ukryte jezioro i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż zamiast wody był tam mech. Wielkie jezioro soczysto zielonego mchu, z którego wyrastały ogromne, porośnięte nim aż po same korony drzewa. Gdzieniegdzie kwitnący przybierał barwy miedzi, czerwieni i brązu. W spękaniach dostrzec można było ciemną wodę. Dookoła panowała absolutna cisza. Zachwyceni niemal zbiegliśmy w dół. Przy brzegu nogi zatapiały się w mchu niczym w puchowej pierzynie. Długo staliśmy oszołomieni, nie mówiąc nic. Pozwalaliśmy nasycić się głodnym źrenicom tym niewypowiedzianym pięknem, by móc zachwycać się tym widokiem w pamięci po latach. A dziś kolejny raz nas zaskoczyło… poszliśmy nad stary, strumień niedaleko domu, zapomniany przez lata, by nazbierać mchu, hub i szyszek potrzebnych nam do pracy. Znów, tak jak przed laty zboczyliśmy ze znanej nam drogi skuszeni grzybami. W zagłębieniu po prawej coś zamigotało między wysokimi paprociami. Ciekawość, którą oboje mamy w naturze wzięła górę i ruszyliśmy w tamtym kierunku. Nie zwracając nawet uwagi na groźnie ryczącego w pobliżu jelenia. To słoneczne promienie bawiły się grzbietami fal, rozpryskując wokół wesołe świetlne migotki. Ponownie kochane Jaworze odkryło przed nami jeden ze swych klejnotów… niezwykłe jezioro, tym razem mniejsze, pokryte żółknącymi już liśćmi grążeli. Brzegi czyste, porośnięte gdzieniegdzie uroczymi kępkami tataraku i wikliną. Całość okala ciemna ściana starego, sosnowego lasu. A w tym wszystkim płynąca dumnie para łabędzi zdziwiona nieco naszą obecnością. Po za tym cisza, przerwana raz po raz pohukiwaniem sowy. Chłód wieczoru i specyficzna woń unoszącej się z ziemi wilgoci. Wracając znalazłem przy drodze kilka niezwykłych „księżycowych” krzemieni i nad strumykiem pierwszy raz w życiu trzy czarne jak węgiel krzemienne „smutki”. Kamienne, magiczne cuda. Poddane zostaną oczyszczeniu czystą, lodowatą, studzienną wodą, a następnie pozostawione księżycowej kąpieli. 

      Bezdusze 19.09.2010

Oblazły mnie dziś smutki… uczepiły się piersi i włosów jak rzepy. Próbuję strzepać je z siebie… zrzucić. Nic nie pomaga… ani łyk gorącej kawy, ni kostka dobrej, gorzkiej czekolady. Nie pomaga wino. Nie pomaga sen. Wczepiły się mocno, małymi igiełkami wbijają się w skórę… zatruwają krew. Otwieram lodówkę, przemierzam wzrokiem każdą półkę w poszukiwaniu czegoś, co pocieszy, przytuli zmysłem smaku… na drzwiach poukładane równo ćwikła, chrzan, musztarda, dżem, mleko i śmietana. Zatopione w ciepłym świetle uśmiechają się do mnie frykasy. Kuszą zapachem, wabią kolorami. Stoję wpatrzony, niezdecydowany. Otulony chłodem otwieram przymarznięte drzwiczki zamrażarki, gdzieś tam powinny być lody… Nie ma… a przecież były. Nie pamiętam, kiedy się skończyły. Kolejny raz zaglądam do pustego barku z nadzieją, że coś tam znajdę… wyszperam. Zrezygnowany przyklejam się do rozgrzanego pieca, ciepło rozpływa się po plecach. Zrobiło się miło. Zamykam oczy, wciągam głęboko powietrze. Nic mi się nie chce.

       Bezdusze 21.09.2010 
     
       Gdy z bagien nadchodzą mgły…

      Nocą, gdy z bagien nadchodzą gęste mgły, nienazwany lęk zaciska mi krtań. Z niepokojem spoglądam jak powoli sunie… rozlewa się po łące… wdziera w śpiący las. Gdy zbliża się do domu zamykam dobrze drzwi. Nie wychodzę na zewnątrz. Unikam mgły… jej lepkiej wilgoci i chłodu. Jako dziecko bałem się, że gdy wejdę w jej mleczną głębie, zgubię się… zginę. Dziś mniej boję się samej mgły, a bardziej tego, co się w niej kryje. Jak mawiała moja prababka, w jej chłodnych odmętach ukrywają się potępieni… przeklęci… niespokojne byty pragnące pochwycić twą duszę… zawładnąć ciałem… a jeszcze inne kuszą słodkimi słowy… wiodą na zatracenie… i te smutne, niespełnionej miłości ofiary, co sznur ciągają po ziemi lub straszą przeciętymi w nadgarstkach żył korzeniami… snują się w niej też trzęsawisk topielce i duchy niechcianych dzieci, niemowląt porzuconych nocą w ciemnym, zimnym lesie… i tych, co zbłądzeni w kniejach utracili życie… wielu jest mgielnych mieszkańców… nie sposób ich zliczyć.

Kiedyś wracając późną nocą przez mostek, obok którego stał stary młyn, z mgły od strony bagien dobiegł mnie stłumiony głos. Zdziwiony przystanąłem. Ponownie usłyszałem głos. Był ciepły i miły. Biski i daleki za razem. Namawiał bym podszedł bliżej. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Coś wewnątrz mówiło, bym nie słuchał i czym prędzej odszedł, co niezwłocznie uczyniłem. Aż do ganka czułem na plecach lodowate, nieprzyjazne spojrzenie. Innym znów razem około trzeciej nad ranem krzyki wyrwały mnie ze snu. Podszedłem do otwartego okna. Z sypialni na piętrze mam widok na bagna i las. Nie dostrzegłem jednak nic, ponieważ mgła była wyjątkowo gęsta. Wróciłem do łóżka. Prawie zasypiałem, gdy od strony mokradeł usłyszałem śmiech dziecka niknący powoli w oddali. Zapaliłem świece ( w tamtym czasie w domu nie było prądu). Z natury nie jestem strachliwy, ale tamtej nocy nie mogłem opanować drżenia. Najbardziej jednak przerażającym doświadczeniem, jakie spotkało mnie na Jaworzu było spotkanie twarzą w twarz. Późnym wieczorem, po godzinnych opowiadaniach śp. babcia Kasia i Monika poszły na piętro. Rozebrałem się, napełniłem miskę ciepłą wodą. Odświeżyłem twarz, szyję, piersi i pachy. Ciepło buchało z uchylonych drzwiczek kuchni. Drzewo trzaskało przyjemnie. Gdy zacząłem myć intymne części ciała poczułem się nieswojo miałem wrażenie, że jestem obserwowany. Pomyślałem, że to głupota, szaleństwo, przecież nikogo tu nie ma. Płukałem się dalej, jednak wciąż nie opuszczało mnie to dziwne uczucie, kiedy ktoś zawzięcie spogląda na ciebie. Podniosłem wzrok i spojrzałem w okno na przeciw. Zamarłem. Na zewnątrz widniała przyciśnięta do szyby twarz. Pociągła, blada, z której wyzierały przerażające oczy. Minęła chwila nim pojąłem, że to duch. Nikt, bowiem nie mógł wspiąć się i zajrzeć do środka… kuchenne okno usadowione jest bardzo wysoko i bez drabiny nie ma szans. Przerażony nie zwracając uwagi na to, że jestem nagi, czym prędzej pobiegłem schodami na górę w połowie drogi usłyszałem jeszcze za sobą straszne walenie i szarpanie w wejściowe drzwi, jakby ktoś chciał je wyrwać. W między czasie na korytarz wybiegła z pokoju Monika pytając - co się stało?. Nie byłem w stanie jej powiedzieć, wydusiłem jedynie, że za drzwiami jest coś złego. Chwyciła mnie za rękę i ruszyliśmy z powrotem na dół. Nie działo się nic. Cisza zupełna, gdy nagle będąc u dołu schodów usłyszeliśmy, że na ganku za drzwiami rozpętało się piekło. Coś tłukło, waliło wściekle w drzwi. Kot syczał niemiłosiernie, jakby ktoś obdzierał go żywcem ze skóry. Monia przerażona uciekła na górę zostawiając mnie samego. Po chwili jednak wróciła, wciągnęła głęboko powietrze i z impetem wyskoczyła na dwór. Niezwlekając wybiegłem za nią. Na zewnątrz nie było nikogo… tylko księżyc, cisza i gęsta mgła.