wtorek, 5 października 2010

Zapiski z wyjazdu cd...


      Bezdusze 24.09.2010

      Na stole stygnie kawa… porcelanowa filiżanka brzęczy o spodek wprawiona w ruch drżeniem domu, który dygocze jak liść osiki przy każdym przejeździe ciężkiego sprzętu wojskowego. Zza okna dobiegają głośne huki wystrzałów artyleryjskich i serie wybijane z karabinów maszynowych. Odnosi się wrażenie, że obok trwa wojna. Nadszedł czas ćwiczeń. Poligon drawski odżył. Wszystkie drogi są nieprzejezdne. Obok domu z nor uciekają głęboko w las zdezorientowane lisy. Milkną ptaki. Pies z niepokojem nasłuchuje, miota się, szuka w pokoju bezpiecznego miejsca. Po raz kolejny bezskutecznie próbuję dodzwonić się do matki, totalny brak zasięgu. Pewnie znowu zakłócają fale. Przypomniała mi się pierwsza selekcja, to było jakieś 10 lat temu. Leżeliśmy z Monią na pomoście, na jeziorze Trzebuń mały. Rozebrani do naga rozkoszowaliśmy się promieniami słońca. Wsłuchany w śpiew ptaków, szum tataraku i trzcin przysypiałem. Zacząłem śnić, gdy nagle zza drzew wyłonił się śmigłowiec. Gwałcąc błogosławioną ciszę nieznośnym rykiem skierował się w stronę jeziora, poczym zawisł nad środkiem tafli. Boczne drzwi rozsunęły się i z wnętrza maszyny poczęli wysypywać się młodzi mężczyźni. Podnosząc się spostrzegłem nadjeżdżający w stronę pomostów samochód TV i kilka wojskowych gazików. Spojrzałem na Monikę równie zszokowaną jak ja, próbującą niezdarnie, czym bądź zasłonić swój piękny, obfity biust. Powiew idący od śmigieł targał naszymi czuprynami, wzbił w powietrze bieliznę. Na brzegu panowie z kamerami kręcili akcję na jeziorze. Podczas gdy my w potoku przekleństw i klątw przyciskaliśmy do piersi rzeczy, które udało nam się pochwycić w tym szalonym porywie wiatru. W końcu maszyna odleciała. Chłopcy w wodzie płynęli w szalonym tempie ku torowi przeszkód dla płetwonurków znajdującym się między pomostami. Niekompletnie poubierani próbowaliśmy ogarnąć oszalałe burze włosów (w tamtych czasach miałem długie, kładące się lokami za ramiona). Kiedy już wyglądaliśmy w miarę poprawnie, dostrzegliśmy, że jeden z kamerzystów z uśmiechem na twarzy kręci nas. Rozdrażnieni ruszyliśmy w kierunku domu, pozwalając sobie na uszczypliwy komentarz podczas mijania ekipy TV i żołnierzy. Wieczorem spoglądając z ganka na przyozdobione gwiazdami niebo, zaśmiewaliśmy się w głos z paradoksalności całej tej sytuacji. My dzieci wielkiego miasta, w którym może wydarzyć się wszystko, w którym w każdym momencie możesz być zaskoczonym przez telewizję czy radio, zostaliśmy przyłapani w dzikiej głuszy z dala od ludzi i zgiełku świata… w miejscu, w którym nikt by się tego nie spodziewał.

Innym znów razem, podczas kolejnych wakacji, wstałem wczesnym rankiem i wyszedłem z domu by nabrać wodę ze studni. Zaspany, odziany jedynie w szorty i podkoszulek wciągałem wiaderko do góry. W pewnym momencie poczułem na głowie trzy zimne lufy i usłyszałem dźwięk odbezpieczanej broni. Przerażony, odwróciłem się powoli. Przede mną stało czterech żołnierzy, z czego trzech nadal celowało mi w twarz. Najwyższy z nich ciemnowłosy, z lekko skośnymi oczyma zapytał mnie po angielsku, – co tu robię? I oznajmił, że jestem aresztowany. Spojrzałem na niego jak na idiotę, po czym starając się zachować spokój wyjaśniłem mu łamaną angielszczyzną, że wkroczyli na teren prywatny i żądam natychmiastowego spotkania się z ich dowódcom. Zdziwieni, wymienili spojrzenia, rozłożyli mapę, poszeptali między sobą i pobledli. Po czym ten wysoki, skośnooki uśmiechnął się do mnie przepraszająco i wyjaśnił, iż pomyliły mu się budynki ćwiczebne. Tego samego dnia po południu wybraliśmy się z Monią nad jezioro. Po cudownej kąpieli w czystej, chłodnej wodzie postanowiliśmy pójść na skróty przez zagajnik starych lukrecji. Gdy już wychodziliśmy prawą nogą zahaczyłem o zielony drucik. W tym samym monecie ogłuszyła nas seria wystrzałów i nieznośnych świstów. Niebo zabarwiło się na czerwono sypiąc deszczem żółtych iskier. Minęła długa chwila nim doszliśmy do siebie i zrozumieliśmy, że narozrabiało się. Uciekać nie było sensu. Od strony Prostyni mknęły ku nam dwa wojskowe gaziki i jeden żandarmerii. Z drugiej strony słychać było sygnał straży pożarnej i widać biegnącego w naszą stronę mundurowego. Był to pułkownik S. Samochody zajechały nam drogę. Wyskoczyli żandarmi, żołnierze i strażacy. Wpadliśmy pod ogień pytań; co? Jak? Dlaczego? Skąd? Zostaliśmy pouczeni o odpowiedzialności, którą poniesiemy. Staliśmy przytakując głowami, wbijaliśmy wzrok w ziemię, załamując palce ze skruchy. Spojrzeliśmy błagalnie na pułkownika, który nas znał. Ten kręcąc głową załagodził sytuację i oznajmił zebranym, że poniesiemy konsekwencje. Samochody odjechały. Zostaliśmy sam na sam z pułkownikiem, który idąc za nami, nie szczędząc niecenzuralnych słów oznajmił, – że zarajcuje nasz dom do dokoła i rozstrzela jak tylko jedna z nich zabłyśnie na niebie. Rac nie rozstawił, ale bacznie obserwował nasze poczynania, aż do samego wyjazdu. Wiele mieliśmy z Monią Jaworskich przygód. Wiele niesamowitych i niewyjaśnionych wydarzeń, o których być może napiszę, kiedy indziej. Tymczasem rozbawiony wspomnieniami spoglądam na pustą filiżankę kawy i jej wyszczerbiony brzeg.



       Bezdusze 27.09.2010 

       Podstępny Alejandro i nieustraszona Halina…

      O świcie Alejandro Maurycy Ernesto ociera się o mnie… przeciąga… żebrze o dotyk błagalnym miałczeniem. Mruży bursztynowe ślepia. Mruczy z wyraźnym zadowoleniem, gdy zatapiam palce w miękkiej sierści i gładzę pod włos. Rozpływa się w pieszczocie i zapomnieniu, ale od czasu do czasu zerka w pustą miseczkę z nadzieją, że znajdzie dam pyszny kąsek. Obok przysiadła Halinka zjeżona lekko na grzbiecie i przy ogonie. Bacznie obserwuje poczynania kota. Jako pani tych włości zachowuje się nad wyraz grzecznie. Nie goni, nie gryzie, choć widać napięcie w każdym mięśniu, błysk w oku. Siedzi i patrzy. Niecierpliwie wyczekuje najmniejszego powodu by doskoczyć do kocura. Pogonić. Alejandro udaje, że nic sobie z suni nie robi. Zadziera tylną łapkę do góry… prostuje rozczapierzając pazury… zgina się w pół i szorstkim, różowym językiem dokonuje porannej higieny osobistej. Zniesmaczona tym widokiem Halinka podnosi się i powoli zmierza w kierunku domu. Gdy przednimi łapkami przekracza próg podstępny Alejandro cichaczem podbiega do psa i atakuje wbijając pazury w zadek. Rozwścieczona Halina wykonuje salto w powietrzu. Z wyszczerzonymi zębami i wytrzeszczonymi niemal do bólu ślepiami rusza w pogoń za kotem. Napuszona, sycząca kula pędzi przez trawę w kierunku drzewa. Za nią spieniona biała strzała. Tuż pod śliwą kocur unosi się w górę, wczepia pazurami w korę, spogląda za siebie oceniając szybko sytuację i chyca po pniu na duży, bezpieczny konar. Zdziwiony zerka jak sunia wspina się po pochyłym pniu i zbliża niebezpieczne. Nastroszony, zgięty w łuk mruczy ostrzegawczo, po czym parska wyciągając przed siebie uzbrojoną w ostre pazury łapkę. Halina mruży ślepia i nieustraszona podchodzi bliżej i bliżej. Alejandro nie daje za wygraną siada na zadku i atakuje w amoku dwiema łapkami. Uparta sunia jest na tyle blisko by chapnąć agresora. Jak w zwolnionym tempie widzę dwa rzędy ostrych kłów sunących w kierunku kociego łba, i kocie pazury wbijające się w psi pyszczek. Skowyt przecina powietrze jak świst bata. Pies spada z drzewa łapiąc kocura za ogon. Lecą w dół spadając na miękką kupkę skoszonej trawy. Walczą i nagle cisza. Pies podnosi się… z poharatanego pyska kapie krew. Zmierza powoli w kierunku ganka. Za nim kot z trawą wplątaną w sierść. Wchodzą po schodach, siadają naprzeciw siebie przy ławce. Obwąchują, trącają nosami i kładą obok zasypiając, otulone ciepłymi promieniami słońca. Na krótki czas żyją w zgodzie, ale jutro, gdy wstanie świt znów zaczną dzień jak kot z psem i tak od nowa… bez końca.





Halinka


Alejandro


Razem na spacerze w lesie...






      Bezdusze 02.10.2010 



      Czas pożegnań…



      Nadszedł czas wyjazdu… powrotu do zgiełku miasta, pracy, ludzi. Te kilka tygodni minęły jak krótka chwila… jak w mgnieniu oka. Pożółkłe brzozy targane wiatrem płaczą deszczem liści. Bagna przybrały barwy kawy z mlekiem, brązu i rdzy. Na łące cieszą jeszcze oczy; srebrny piołun, czerwone pędy jerzyn, żółte kwiaty wrotyczu, dziurawca, kwitnący dziki tymianek i wrzosowe fiolety. Z wysokich traw wyzierają gdzieniegdzie białe kapelusze pysznych kani. Nad domem przelatują klucze hałaśliwych gęsi. Na rykowiskach powoli zapada cisza. Milkną świerszcze. Tak bardzo nie chcę wyjeżdżać… opuszczać Jaworza… kocham to miejsce… tu chciałbym się zakorzenić… oddać serce tym lasom, jeziorom, krople potu ziemi, tu też chciałby w spokoju i szczęściu położyć się na marach. Niewypowiedziany smutek rozsadza mi piersi, gdy pomyślę, że być może więcej tu nie wrócę. Łza ciśnie się na rzęsę… tyle pięknych, magicznych wakacji… niezapomnianych chwil… niewypowiedzianych zachwytów. Z rozrzewnieniem gładzę dłonią poobdzierane ściany, chropowaty blat starego stołu, rozsiadam się na łóżku rozkoszując trzeszczeniem wyrobionych sprężyn. Wszystko tu wiekowe, przesiąknięte duchem czasu, zapachem minionych lat. Nasiąknięte emocjami. Przesiąknięte mną, Moniką, tymi, co odeszli i pomarli. Na czas zimy dom zasypia, okryty pierzyną puszystego śniegu. Budzi się wiosną, gdy przyjeżdżamy, przekręcamy klucz w drzwiach i rozpalamy ogień pod kuchnią. Mruczy ziewając przez otwarte drzwi. Jęczy zdrętwiałymi deskami przeciągając się. Gdy już drwa trzaskają pieszczone płomieniami, rozgrzewa się serce chałupy… zaczyna bić powoli, miarowo. Dziś atmosfera w domu jest smutna… powoli pakujemy się...na początku wielkie słoje suszonych grzybów- w tym roku samych prawdziwków i kozaków z przewagą czerwonych. Następnie suszone kanie. Przepis jest prosty: moczymy suszoną kanię w mleku przez 20 – 30 minut, następnie obtaczamy w jajku, tartej bułce i na patelnię. Mi osobiście smakują lepej niż świeże, są bardziej aromatyczne i intensywniejsze w smaku. W zamrażalce leżą gotowe do transportu mrożone rydze i kurki… muszę przyznać, że tym roku bezwstydnie objadłem się kurkami; w sosach, w zupie, z jajkami i smażonymi na maśle, z cebulką… rydzów też był wyjątkowy wysyp… te lasy zawsze nas rozpieszczają… to raj dla zagorzałych grzybiarzy. Następnie słoiki z sokiem z czarnego bzu, suszone zioła. Kartony szyszek, wysuszonego mchu, hub i gałązek pokrytych porostem islandzkim. Dopijam wino, sprzątam, zgarniam szmatką kurz i smucę się. Niebo płacze, dziesiątki łez rozbijają się o szybę… w szczelinach okien szumi wiatr… mi szumi w głowie. Chyba się położę… ukryję po ciepłym kocem… prześpię… prześnię to rzewne popołudnie. Może wieczorem powrócą lepsze nastroje.




                                                                Stare Jezioro










Troszkę leśnych cudów






     Poniżej sromotnik bezwstydny zwany również 
      smardzem cuchnącym, śmierdziakiem...






                            I imponujący swoimi rozmiarami Szmaciak gałęzisty...




I sotatni zebrany przed wyjazdem koszyk czerwonych kozaków mieszanych z brązowymi :-)




                            a jeszcze na pocieszenie kilkanaście rydzów i kosz kurek :-)








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz