poniedziałek, 4 października 2010

Zapiski z wyjazdu...

       Bezdusze 17.09.2010

       Bezdusze. Stare, poczciwe Bezdusze. Wciąż mnie zaskakuje... zadziwia, choć znam je od wielu lat. Co krok odkrywa przede mną swoje tajemnice… sekretne miejsca...kilkanaście lat temu wybraliśmy się z Monią na spacer brzegiem starego jeziora. Ciężka była to wyprawa, gdyż jest dzikie, porośnięte wokół gęstym lasem i bujną przybrzeżną roślinnością. Nie ma tam wydeptanych ścieżek, jedynie te utworzone przez zwierzęta, które podchodzą do wody. Nie sposób opisać piękna tego miejsca… trzeba tu być… zobaczyć… poczuć wszystkimi zmysłami. Mogę jedynie powiedzieć, że niewiele jest tak przejmująco uroczych zakątków. Przedzieraliśmy się przez gęste sitowie. Smugi światła padały spomiędzy konarów starych drzew na ziemię pokrytą dywanem kwitnącego na różowo rdestu i fioletowych kwiatów mięty pieprzowej. Wszystko kołysało się w tańcu z letnim wietrzykiem szumiąc wesoło. Na pozwalanych, zmurszałych pniach wygrzewały się jaszczurki. W krótkich trawach pławiły się w słońcu zaskrońce, padalce i zygzakowate żmije. Szczęśliwi chwilą, wolni od zmartwień szliśmy przed siebie, podjadając po drodze słodkie poziomki. Smaku tych leśnych nigdy się nie zapomina. Zajęci rozmową nie zauważyliśmy, że kierunek naszej drogi się zmienił… dopiero uświadomiło nam to wielkie wzniesienie okryte płaszczem jagodzianek, które wyrosło przed nami. Nigdy wcześniej w tym miejscu nie byliśmy. Zaciekawieni postanowiliśmy zobaczyć, co się za nim kryje. Gdy dotarliśmy na szczyt zatkało mi dech w piersiach… z początku myślałem, że śnię, że zwariowałem. Zerknąłem na Monikę, która stała z wytrzeszczonymi oczyma i rozdziawioną buzią… w dole pomiędzy dwoma wzniesieniami dostrzegliśmy ukryte jezioro i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż zamiast wody był tam mech. Wielkie jezioro soczysto zielonego mchu, z którego wyrastały ogromne, porośnięte nim aż po same korony drzewa. Gdzieniegdzie kwitnący przybierał barwy miedzi, czerwieni i brązu. W spękaniach dostrzec można było ciemną wodę. Dookoła panowała absolutna cisza. Zachwyceni niemal zbiegliśmy w dół. Przy brzegu nogi zatapiały się w mchu niczym w puchowej pierzynie. Długo staliśmy oszołomieni, nie mówiąc nic. Pozwalaliśmy nasycić się głodnym źrenicom tym niewypowiedzianym pięknem, by móc zachwycać się tym widokiem w pamięci po latach. A dziś kolejny raz nas zaskoczyło… poszliśmy nad stary, strumień niedaleko domu, zapomniany przez lata, by nazbierać mchu, hub i szyszek potrzebnych nam do pracy. Znów, tak jak przed laty zboczyliśmy ze znanej nam drogi skuszeni grzybami. W zagłębieniu po prawej coś zamigotało między wysokimi paprociami. Ciekawość, którą oboje mamy w naturze wzięła górę i ruszyliśmy w tamtym kierunku. Nie zwracając nawet uwagi na groźnie ryczącego w pobliżu jelenia. To słoneczne promienie bawiły się grzbietami fal, rozpryskując wokół wesołe świetlne migotki. Ponownie kochane Jaworze odkryło przed nami jeden ze swych klejnotów… niezwykłe jezioro, tym razem mniejsze, pokryte żółknącymi już liśćmi grążeli. Brzegi czyste, porośnięte gdzieniegdzie uroczymi kępkami tataraku i wikliną. Całość okala ciemna ściana starego, sosnowego lasu. A w tym wszystkim płynąca dumnie para łabędzi zdziwiona nieco naszą obecnością. Po za tym cisza, przerwana raz po raz pohukiwaniem sowy. Chłód wieczoru i specyficzna woń unoszącej się z ziemi wilgoci. Wracając znalazłem przy drodze kilka niezwykłych „księżycowych” krzemieni i nad strumykiem pierwszy raz w życiu trzy czarne jak węgiel krzemienne „smutki”. Kamienne, magiczne cuda. Poddane zostaną oczyszczeniu czystą, lodowatą, studzienną wodą, a następnie pozostawione księżycowej kąpieli. 

      Bezdusze 19.09.2010

Oblazły mnie dziś smutki… uczepiły się piersi i włosów jak rzepy. Próbuję strzepać je z siebie… zrzucić. Nic nie pomaga… ani łyk gorącej kawy, ni kostka dobrej, gorzkiej czekolady. Nie pomaga wino. Nie pomaga sen. Wczepiły się mocno, małymi igiełkami wbijają się w skórę… zatruwają krew. Otwieram lodówkę, przemierzam wzrokiem każdą półkę w poszukiwaniu czegoś, co pocieszy, przytuli zmysłem smaku… na drzwiach poukładane równo ćwikła, chrzan, musztarda, dżem, mleko i śmietana. Zatopione w ciepłym świetle uśmiechają się do mnie frykasy. Kuszą zapachem, wabią kolorami. Stoję wpatrzony, niezdecydowany. Otulony chłodem otwieram przymarznięte drzwiczki zamrażarki, gdzieś tam powinny być lody… Nie ma… a przecież były. Nie pamiętam, kiedy się skończyły. Kolejny raz zaglądam do pustego barku z nadzieją, że coś tam znajdę… wyszperam. Zrezygnowany przyklejam się do rozgrzanego pieca, ciepło rozpływa się po plecach. Zrobiło się miło. Zamykam oczy, wciągam głęboko powietrze. Nic mi się nie chce.

       Bezdusze 21.09.2010 
     
       Gdy z bagien nadchodzą mgły…

      Nocą, gdy z bagien nadchodzą gęste mgły, nienazwany lęk zaciska mi krtań. Z niepokojem spoglądam jak powoli sunie… rozlewa się po łące… wdziera w śpiący las. Gdy zbliża się do domu zamykam dobrze drzwi. Nie wychodzę na zewnątrz. Unikam mgły… jej lepkiej wilgoci i chłodu. Jako dziecko bałem się, że gdy wejdę w jej mleczną głębie, zgubię się… zginę. Dziś mniej boję się samej mgły, a bardziej tego, co się w niej kryje. Jak mawiała moja prababka, w jej chłodnych odmętach ukrywają się potępieni… przeklęci… niespokojne byty pragnące pochwycić twą duszę… zawładnąć ciałem… a jeszcze inne kuszą słodkimi słowy… wiodą na zatracenie… i te smutne, niespełnionej miłości ofiary, co sznur ciągają po ziemi lub straszą przeciętymi w nadgarstkach żył korzeniami… snują się w niej też trzęsawisk topielce i duchy niechcianych dzieci, niemowląt porzuconych nocą w ciemnym, zimnym lesie… i tych, co zbłądzeni w kniejach utracili życie… wielu jest mgielnych mieszkańców… nie sposób ich zliczyć.

Kiedyś wracając późną nocą przez mostek, obok którego stał stary młyn, z mgły od strony bagien dobiegł mnie stłumiony głos. Zdziwiony przystanąłem. Ponownie usłyszałem głos. Był ciepły i miły. Biski i daleki za razem. Namawiał bym podszedł bliżej. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Coś wewnątrz mówiło, bym nie słuchał i czym prędzej odszedł, co niezwłocznie uczyniłem. Aż do ganka czułem na plecach lodowate, nieprzyjazne spojrzenie. Innym znów razem około trzeciej nad ranem krzyki wyrwały mnie ze snu. Podszedłem do otwartego okna. Z sypialni na piętrze mam widok na bagna i las. Nie dostrzegłem jednak nic, ponieważ mgła była wyjątkowo gęsta. Wróciłem do łóżka. Prawie zasypiałem, gdy od strony mokradeł usłyszałem śmiech dziecka niknący powoli w oddali. Zapaliłem świece ( w tamtym czasie w domu nie było prądu). Z natury nie jestem strachliwy, ale tamtej nocy nie mogłem opanować drżenia. Najbardziej jednak przerażającym doświadczeniem, jakie spotkało mnie na Jaworzu było spotkanie twarzą w twarz. Późnym wieczorem, po godzinnych opowiadaniach śp. babcia Kasia i Monika poszły na piętro. Rozebrałem się, napełniłem miskę ciepłą wodą. Odświeżyłem twarz, szyję, piersi i pachy. Ciepło buchało z uchylonych drzwiczek kuchni. Drzewo trzaskało przyjemnie. Gdy zacząłem myć intymne części ciała poczułem się nieswojo miałem wrażenie, że jestem obserwowany. Pomyślałem, że to głupota, szaleństwo, przecież nikogo tu nie ma. Płukałem się dalej, jednak wciąż nie opuszczało mnie to dziwne uczucie, kiedy ktoś zawzięcie spogląda na ciebie. Podniosłem wzrok i spojrzałem w okno na przeciw. Zamarłem. Na zewnątrz widniała przyciśnięta do szyby twarz. Pociągła, blada, z której wyzierały przerażające oczy. Minęła chwila nim pojąłem, że to duch. Nikt, bowiem nie mógł wspiąć się i zajrzeć do środka… kuchenne okno usadowione jest bardzo wysoko i bez drabiny nie ma szans. Przerażony nie zwracając uwagi na to, że jestem nagi, czym prędzej pobiegłem schodami na górę w połowie drogi usłyszałem jeszcze za sobą straszne walenie i szarpanie w wejściowe drzwi, jakby ktoś chciał je wyrwać. W między czasie na korytarz wybiegła z pokoju Monika pytając - co się stało?. Nie byłem w stanie jej powiedzieć, wydusiłem jedynie, że za drzwiami jest coś złego. Chwyciła mnie za rękę i ruszyliśmy z powrotem na dół. Nie działo się nic. Cisza zupełna, gdy nagle będąc u dołu schodów usłyszeliśmy, że na ganku za drzwiami rozpętało się piekło. Coś tłukło, waliło wściekle w drzwi. Kot syczał niemiłosiernie, jakby ktoś obdzierał go żywcem ze skóry. Monia przerażona uciekła na górę zostawiając mnie samego. Po chwili jednak wróciła, wciągnęła głęboko powietrze i z impetem wyskoczyła na dwór. Niezwlekając wybiegłem za nią. Na zewnątrz nie było nikogo… tylko księżyc, cisza i gęsta mgła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz