poniedziałek, 25 października 2010

Zmierzchem pierwszym...

    

      Zmierzchem pierwszym wyszedłem. Niczym lunatyk po łbach kocich stąpałem. Nie…nie spałem. Wiatr zacinał ostro w twarz, mieszając łzy z deszczu kroplami . Wył z żałością do ucha - Płacz człowiecze, łkaj, niech sól żywota twego spłynie spod ciężkich powiek, goryczy kwasem rysy wyżłobi na zmęczonej twarzy. Spojrzałem ku górze, po szarogranatowym niebie sunęły czarne ptaków cienie. Pod stopami, z cichym szelestu jękiem, pękały liści kruche szkielety. Brnąłem przez ten świat oszalały, konający jesieni rdzawymi brązami. Przez deszcz, łzy i duszy beznadziei szkwał. Po butelkę wódki, by w czterech domu ścianach rozcieńczyć smutek, spowolnić nerwowy puls żył i znieczulić ból. Uśmierzyć dni minionych żal.

Tuż za mną sunął ze spuszczonymi jak sznury szubienic głowami, jak pergamin cienkich i księżyca poświata bladych, rząd najbliższych, tych co odeszli, kochanych. Milczący i smutny korowód umarłych.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz