Wczorajszy dzień, choć przesiąknięty deszczem i nabrzmiały burzami, nie powstrzymał mnie przed pobłądzeniem w kniei. Smagany tchnieniem przestworzy starodrzew nucił wietrzną pieśń rozedrganym listowiem, a roztańczone kłosy traw przemierzały linie dłoni, wyczytując zapisane w nich przeznaczenie. Prześwity słońca spomiędzy skłębionych, ciemnych chmur rozpraszały się po kolorowym runie połyskując w kroplach osadzonych na pajęczynach, wrzoścach, liściach wietlicy, fioletowych kwiatach leśnego czyśćca i dojrzewających, czerwonych malinach… wprowadzając mnie w bajkowy nastrój i przywołując wspomnienia z dzieciństwa. Radując dobrodziejstwami. Ciężkie owocami łodygi borówki potulnie kładły się na dłoni, pozwalając palcom na strząsanie niebiesko-czarnych korali, plamiąc fioletem opuszki i spragnione leśnych pocałunków wargi. Upojony smakiem i zaklinaniem boru padłem plecami w miękkie, wilgotne mchy. Brzegi rozchełstanej koszuli drażniły stwardniałe chłodem brodawki. Lubieżnik wiatr tarmosił za włosy, ciężkie krople deszczu rozbijały się o skórę piersi, twarzy i ściekając po policzkach drobnymi strużkami muskały szyję i przyjemnie łaskotały okolice uszu. Zamknąłem oczy i z rozkoszą poddawałem się tej pieszczocie… oddałem się naturze. Nie opuszczało mnie to dziwne uczucie, że nie jest się samym, że coś ? Ktoś ? podgląda schowany w sitowiu i gęstwinie. Wzmagał się też ten szczególny stan podniecenia zmieszanego z dziecięcym zawstydzeniem. Wszystkie te smaki, emocje i doznania krzyczały: chwilo trwaj! Zapach bagna i błogosławiona cisza zesłały sen, w którym śniłem przedziwne obrazy… cudne, barwne abstrakcje przerwane nagłym grzmotem i poruszeniem na mokradłach. Klangor i trzepot skrzydeł wzbijających się do lotu żurawi rozwiały resztki kolorów spod powiek. Z zachwytem patrzyłem jak te piękne ptaki zatoczyły koło nad wodą i uspokojone nieco wylądowały wśród wysokich traw. Nadciągała burza. Nie myśląc długo wgramoliłem się na zwaloną do jeziora brzozę i schyliłem się by umyć lepie od jagód ręce. Śliska zdradliwa kora wymsknęła się spod buta i zabierając mi równowagę wpakowała prosto do zastoisko. Wdrapując się na stromy brzeg chichotałem z własnej głupoty i przeklinałem jednocześnie. Przemoczony do suchej wracałem ścieżynkami do domu zbierając wyzierające spod suchych liści kurki, dopełniałem wiklinowy koszyk. Ciągnąc za sobą przyjemny, mulisty smrodek wkroczyłem na resztki brukowanej drogi i chlupocząc trampkami skierowałem się w stronę chałupy… gdzie czekały na mnie bardzo smutne wieści.
.
I mogłabym czytać w nieskończoność, jakbyś rzucał urok słowami nastrojonymi...
OdpowiedzUsuńTylko te wieści przestraszają...
Żal, że mnie tam nie ma....wieści przestraszają i mnie :(
OdpowiedzUsuń