sobota, 28 sierpnia 2010

Polanka


Leżę nagi…
Na puszystym dywanie trawy. Promienie słońca otulają ciepłem spragnione ciało. Zielone kłosy smagają twarz, wplatają się we włosy. Delikatny powiew gładzi skórę pieszczotą chłodu.
Leże…
Wsłuchany w symfonię rozcykanych świerszczy…szumu tańczącego w koronach drzew wiatru…śpiewu ptaków.
Leżę…
Upojony wonią kwitnących ziół…polnych kwiatów…żywicznych szyszek i nagrzanego słońcem wiatru. Zatapiam wzrok w ciepłym błękicie nieba…tonę w błogim spokoju…jestem wolny…przepełniony szczęściem po brzegi…pijany radością, pulsującą w żyłach…rozsadzającą pierś. Łapię głęboko powietrze…wciąż głodny świeżości…nienasycony. Chwytam w dłonie soczyste czupryny traw i szepczę…zaklinam…chwilo trwaj – wiecznie trwaj! Ronię łzy, kroplę małą...jestem w domu…duchem i ciałem.
Zamykam ciężkie, zmęczone powieki…powoli zapadam w głęboki sen…
   Stoję przed ścianą starego lasu, w skórę jedynie ubrany. Na wprost dwie olbrzymie, wygięte płaczące wierzby układają się w kształt łuku, przypominając bramę. Po chwili wahania przechodzę na drugą stronę. Suche liście i drobne gałązki trzaskają pod stopami. Wszystko otula niespokojny półmrok i cisza niczym niezmącona, boląca. Na niewielkim wzniesieniu, obok pokrytego zielonym korzuchem rzęsy i lilii kwiatów białych jeziora, z wilgotnego, puszystego mchu wyrastają oblepione owocami jagodzianki. Przykucam zbierając borówki. Słodycz ich soku zalewa mi usta, spływa rozkosznie do krtani. Tryska z zagryzanych warg na piersi, stopy i kolana. Jem…jem…nie mogąc się oprzeć oczarowany ich smakiem. Teraz tak do wina podobny. Upajam się nim zachłanny. Zanurzam oblepione sokiem palce w wodzie, aksamitnej i ciepłej w dotyku. Powoli cały niknę w jej ciemnej toni. W głębinie otwieram oczy. Rdzawobrunatne liście wyrastających z piaskowego dna roślin opadają i unoszą się leniwie…połyskując w smugach wpadającego światła. Pomiędzy długimi łodygami grążeli przepływają cudaczne ryby, zaskoczone moją obecnością. Wynurzam się aby zaczerpnąć powietrza. Rozkosznie szumi mi w głowie. Wszystko jakby się zmieniło…pojaśniało i rozmyło. Żółte, nakrapiane brązowymi plamkami listki brzozy wirują wokół jak motyle…powoli spadają przylepiając się do wilgotnej skóry. Niedaleko zauważyłem stojącego w przybrzeżnym sitowiu jelenia z olbrzymim porożem. Piękny i dostojny niczym duch lasu przyglądał mi się zaciekawiony. Obok niego płocha łania sierścią w kolorze miodu przybrana. Z ich dużych, żółto-brązowych ślepi wyzierał spokój. Chciałem podejść bliżej, zaczerpnąć tej mądrości, tej magii, która od nich biła. Wtedy usłyszałem szept. Z początku myślałem, że to przesłyszenie ale po chwili ponownie doszły do mych uszu wyszeptane słowa;
- choć za mną człowiecze. Czekamy na ciebie.
Rozejrzałem się dookoła wychodząc na brzeg, lecz nikogo pobliżu nie było. Coś jednak mówiło mi, że nie jestem sam. Wyraźnie czułem czyjąś obecność, wpatrzony we mnie wzrok. Poczułem się nieswojo. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Nagle przede mną coś zamigotało jak mała iskierka. Ponownie i raz jeszcze. Po czym rozlało się niczym atrament, kolorami w powietrzu, przybierając kształt barwnej mgiełki. Posłuszny jej woli ruszyłem za nią. Niedaleko ukryta za gęstymi wysokimi paprociami i leszczynami stała niewielka polana pokryta cytrynowożółtą trawą, falującą jak morze. Z jej serca wyrastał potężny buk, którego rozpierzchła korona przysłaniała niebo, a liście połyskiwały w ciepłym blasku słońca niczym rubiny. Z pomiędzy poskręcanych, przypominających ogromne węże korzeni wyrastały kupki błękitnych fiołków. Dziwne półprzejrzyste istoty zaczęły wyłaniać się z okalającego polankę lasu. Sunęły powoli przybierając rozmaite kształty i formy. Po lewej piękna kobieta z burzą rozwianych glonów na głowie, piersiami w mieniącą łuskę zdobnymi. Zdawała się płynąć. Krągłe biodra pokryte były wijącymi stworzeniami podobnymi do pijawek, a jej spojrzenie jak błękit nieba chłodne…jak kra na rzece zimne. Po prawej w pajęcze łachmany ubrane, z bielmem na oczach, skórą jak kamień poszarzałą i wiotkimi, srebrnobiałymi włosami…zbliża się bóstwo…jak świat stare…wieki temu zapomniane. Obok ptasie dziwadło, a za nim pomniejszych cudaków gromada. A ku mnie, na wprost krokiem pewnym mężczyzna, co potężny tors, płaski, wyrzeźbiony brzuch i silne łono miedzianozłotym mchem ma porosłe. Spomiędzy tego mchu płonącego wiszą niezwykłej męskości przywary…a wzrok niczym rozżarzony węgiel…pali. Suną te leśne bóstwa i mroczne półbogi . Czuję bijącą od nich zmysłowość…tą dziką…tą pierwotną…nieokiełznaną. Zakrywam dłońmi rozpalone krocze. Dławię wstydem. Zamykam oczy…Czuję je wszystkie…jak dotykają…wiją się, ocierają. Przepływają prze ze mnie i wirują wokół.
   Budzę się rozedrgany, krew pulsuje nieznośnie w przyrodzeniu rozchodzi się korzeniami żył po ciele. Leże omdlony. Językiem zwilżam suchość warg spragnionych. Palce nieśmiało zaplatam w łona sprężyste kędziory. Zaprzepaszczam się w pieszczocie. Ginę w bezkresie łąki zielonym. Jękiem. Skórą dreszczem napiętą. Spazmem ciała rzucanym. Wytryska źródło wezbrane. Opadam doznaniem pijany. Znów zapadam w sen.
   Otwieram oczy, gdy ostanie promienie zachodzącego słońca przedzierają się przez mur drzew. Z bagien wylewa się mgła. Płaszczem białym pole zasnuwa. Chłód nadchodzącej nocy ciało otula. Ubieram się. Szczęśliwy. Czy to tylko sen? – zadaję pytanie.

   Niebawem zabiorę wszystkie sny, chwile głęboko w sercu ukryte, i powrócę tu. Drzewom się nisko pochylę. Raz jeszcze się położę. Zamknę zmęczone oczy. Wstrzymam oddech. Zblednę w świetle księżyca. Zastygnę jak wosk obok polnego kamienia. A wtedy ziemia chwyci mnie w ramiona. Do snu ukołysze…pogrzebie w ciemnym, ciepłym łonie. W korzeniach dębu ukryje. Zatrzyma na wieczność całą. A ja śnić będę nieprzerwanie, sen o starym lesie…zapomnianych bóstwach i pięknej polanie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz