poniedziałek, 5 września 2011

Dzienniki bezdusza - "Czternaście małp i naga prawda o mężczyznach!!! "cd.




      Wstałem człapiąc się w kierunku kuchni, gdzie ze sfatygowaną twarzą, drapiąc się po kroczu siedział drwal. Widząc mnie pojaśniał – zastanawiałem się czy to obecność mojej skromnej osoby wywołały w nim ten radosny stan, czy świadomość, że za chwilkę dostanie pod gębę lekko ściętą jajecznicę którą tak bardzo lubi: z dużą ilością cebuli i pieprzu, i gorącą kawę . Smażąc kurki przeklinałem drwala na tysiąc jeden możliwych sposobów. Widziałem oczyma wyobraźni jak siedzi skręcony bolesną biegunką na wychodku .
- Długo jeszcze? – wyrwał mnie z radosnych wizji zachrypiały, zniecierpliwiony głos.
Udałem, że nie słyszę, mieszając zawzięcie grzyby z cebulą.
- Norbercik, długo jeszcze!? – padło ponownie pytanie, tym razem głośno i dosadnie.
- Tyle ile trzeba, czyli mniej więcej 10 minut – odpowiedziałem spokojnie trzymając w ryzach niepohamowany, ostry jak brzytwa język z którego jestem znany. Wysiliłem się nawet na uśmiech.
- To dobrze, bo jestem strasznie głodny.-
- O będzie jajeczniczka, mniamci - zagadał K. ziewając i przeciągając się w kuchennych drzwiach, przyciągał uwagę bokserkowym namiotem.
- Ty Norbert, zobacz, taka mizerota, a jakiego ma ku…sa – wystrzelił drwal - można popaść w kompleks, nie?
- Ja tam nie mam kompleksu – odparłem – cieszy mnie taki, jakiego mam, a przeraża myśl, że mogłoby być gorzej.
K. spojrzał na drwala, na mnie i ponownie na drwala. Popukał palcem w czoło i wyszedł. Mieszając jajecznicą widziałem jak kłusuje po zroszonej trawie do kibelka. Rozłożyłem talerzyki, wyłożyłem chleb, wlałem w kubki kawę zbożową z mlekiem i podałem panom jajka. Dla reszty szykowałem stertę kanapek. Drwal pomlaskiwał nad posiłkiem i mruczał z wyraźnym zadowoleniem. Niebawem na śniadanie zwaliła się cała ekipa, dzieląc się na dwie grupy; jedna w kuchni, druga na zewnątrz przy stoliku. Chwilkę po śniadaniu czworo ochotników pojechało po zakupy.
Po mniej więcej trzech godzinach chłopcy wrócili z pobliskiego Kalisza z bagażnikiem alkoholu. Niestety, całą okrągłą sumkę, którą poprzedniego wieczoru „zarobiłem” wydali co do grosika. Po kilku wypitych na szybko piwkach zachciało im się iść na grzyby. Ok. pomyślałem sobie: pohasają po lesie, zmęczą się i będą w nocy spać jak zabici. Zaopatrzeni w plecaki, wodę, procenty, nożyki i koszyki ruszyliśmy w kierunku strumienia. Po prawej stronie drogi znajdujący się tor szkoleniowy wywołał w panach nagły napływ chłopięcej radości i niepohamowaną potrzebę zabawy tak silną, że nie myśląc długo rozpierzchli się po terenie wrzeszcząc jak szaleni. Jeden wdrapał się na bardzo wysoką ścianę ćwiczebną i wieszając się na samej górze machał radośnie nogami. Kilku wlazło w podziemny tunel z którego zaraz słychać było różne niecenzuralne słowa i krzyki… albowiem w labiryncie tym panuje całkowita ciemność i poruszanie się w nim polega na metodzie macania, a w bardzo wąskich korytarzach raz na jakiś czas wpada się w wykopane doły, tak na głębokość mniej więcej kolan lub pasa, w których znajduje się woda… a raczej cuchnąca breja przypominająca ją. Kolejni dwaj przeczołgiwali się między drutami kolczastymi i innymi zasiekami, a jeszcze inni uczepili się innego obiektu, huśtając jak małpy po rozwieszonych na łańcuchach oponach. A ja biedny żuczek stałem na drodze modląc się w duchu, by tylko nie nadjechała żandarmeria. Stałem i patrzyłem na dorosłych mężczyzn umorusanych, mokrych i szczęśliwych jak dzieci. Kiedy w końcu zdecydowali się zakończyć zabawę i powoli zbliżali do mnie. Szybciutko przeliczyłem czy aby wszyscy są i robiąc karcącą minę ruszyłem dalej. Chłopcy, o dziwo grzecznie szli za mną podziwiając okolice. Spokój jednak nie trwał długo, zaraz po przejściu na drugą stronę strumienia panowie wystartowali, każdy w inną stronę, kłócąc się między sobą o miejsce do zbierania. Wielokrotnie napominałem, by trzymali się blisko mnie, bo lasy te są duże, a oni kompletnie ich nie znają… oczywiście moje słowa na nikim nie robiły wrażenia. Natomiast na mnie piorunujące wrażenie robiły brutalnie podeptane przez szkodników kurki. Westchnąłem patrząc na skalę zniszczeń. Schyliłem się i zacząłem zbierać te jeszcze cudem ocalałe. Czym dalej brnęliśmy w las, czym więcej ubywało z plecaków piwa, tym bardziej chłopcy mieli problem z poruszaniem się i komunikacją. Stawali się nieznośnie marudni, smęcąc: a że bolą ich nogi, że gryzą komary, że nie ma grzybów, że nudno i że są głodni. Koszyki puste z wyjątkiem mojego i jeszcze jednego, którego właściciel kroczył dumnie z uniesioną głową. Szybko jednak zgasiłem jego radość wysypując zawartość koszyka na mech i tłumacząc poczerwieniałemu ze złości G., że te prześliczne grzybki to w większości szatany. Chłopcy, jak to chłopcy, natrząsali się z G., a sam G. spuściwszy głowę dreptał powoli uginając wysoką trawę. Powrotna przeprawa przez strumień okazała się dla niektórych zbyt trudną. Dość już zmęczony alkoholem J. poślizgnął się i wpadł do lodowatej wody wrzeszcząc niemiłosiernie. Dobroduszny G. wyciągnął rękę , by pomóc wdrapać się J. ale widząc to drwal wepchnął biedaka w zimny nurt. Drwalowi pomogli w kąpieli koledzy A. i M., którzy również mieli niefart i pozjeżdżali na tyłkach z nasypu do wody. W końcu w wodzie wylądowali wszyscy z wyjątkiem mnie, który to ja starałem się przebiec żółty, zdradziecki piasek podskakując jak sarenka. Byłem już prawie na górce, gdy poczułem silny uścisk wokół kostki prawej nogi. Zachwiałem się i poleciałem facjatą w piach, który natychmiast wypełnił mi usta i powchodził między zęby. Koszyk wypadł mi z ręki i widziałem w zwolnionym tempie jak wszystkie grzyby wysypują się dookoła. Coś, a właściwie ktoś ciągnął mnie do wody. Próbowałem się ratować wczepiając palce w podłoże, ale te tylko przeczesywały piasek pozostawiając głębokie bruzdy… ślady walki o przetrwanie. W akcie desperacji zacząłem krzyczeć, błagać kata o litość, ale ten niewzruszenie ciągnął mnie jak wór ziemniaków. Lodowata woda najpierw otuliła moje stopy, powoli zagarniała nogi, kiedy doszła do krocza poczułem jak zapiera mi dech… jak ciało ogarnia panika. Chwilkę po tym cały już znajdowałem się pod taflą, plącząc się w zielono – brunatnych porostach. Gdy się podniosłem śmiechom nie było końca.
- Który to ? – krzyknąłem. Pytanie właściwie nie potrzebne, bo podskórnie wiedziałem kto to zrobił.
Cała parszywa trzynastka wskazywała palcem na drwala zbierającego ze spodni pozaczepiane rośliny.
Nie myśląc długo rzuciłem się na drania, wskakując mu na plecy. Rosły chłop ani drgnął, a ja zawisłem oplatając ramionami jego szyję. Wiedziałem, że położyć tura nie będzie łatwo, więc postanowiłem posunąć się do małego podstępu. Złapałem zębami za opuszek ucha i zacząłem ciągnąć. Drwal zawył, zaczął się miotać jak opętany próbując strząsnąć mnie z pleców. Skąpana widownia huczała ze śmiechu. By nie spaść zacisnąłem nogi wokół pasa drwala, który próbował chwycić mnie od tyłu wielkimi łapami. Zginał się wpół, ruszając łopatkami w lewo i prawo, ale ja uczepiony mocno nie dawałem za wygraną. Puściłem ucho i chwyciłem drugie. Drwal krzyczał, podskakiwał jakby obsiadło go stado czerwonych mrówek. W końcu w jego pustej głowie zakiełkował pomysł, by paść plecami do wody. Poczułem jak przygniata mnie 120 kilo drwalowego cielska, jak powoli zapadam się w splątane zieloności. Woda zalała mi nos, zacząłem się dusić. W końcu walidąb przechylił się w bok uwalniając mnie. Wypłynąłem na powierzchnię łapczywie chwytając powietrze. W myślach dziękowałem dobrym duchom, że tym razem zapomniałem zabrać ze sobą aparat. Drwal stał na brzegu z nabzdyczoną miną. Chłopaki chlapali się radośnie, a ja zbierałem oblepione piaskiem grzyby z powrotem do koszyka. Przemoczeni ruszyliśmy w kierunku domu pozostawiając na sobą szlaczki z ociekającej wody i zielone, wodorostowe łatki. Dzień nie należał do ciepłych, wiatr wyziębiał otulone mokrymi ciuchami ciało, a chylące się ku zachodowi słońce nie dawało zbyt wiele ciepła. Gdy dotarliśmy w końcu do domu, natychmiast rozpaliłem w kuchni i piecu na parterze. Panowie pozrzucali z siebie szmatki i rozwieszając je po całym domu paradowali z przyrodzeniami na wierzchu, strasząc bladością pośladków. Podczas gdy ja nastawiałem gar ziemniaków i ubijałem schabowe, oni otworzyli 0,7 litra żurawinowej Finlandii. Jej kuszący aromat sprawił, że i ja nie dałem rady się oprzeć jednemu, a i w skrytości wyznam, że jest to jedna z moich ulubionych wódek. Na dwóch patelniach smażyły się kotlety, ja siekałem kiszoną kapustę na surówkę, panowie prowadzili kulturalne rozmowy polewając następną kolejkę, tylko drwal przysypiał oparty o ścianę na tak zwaną kurkę dziobiąc raz po raz głową w dół. Dziobał tak zawzięcie, że o mało nie przywalił głową w kamienną posadzkę. Któregoś wesołka wzięło na żarty i podłożył pod spadającą twarz drwala talerz z piankowymi, ciepłymi lodami ułożonymi w zgrabny stosik. Oblepiony kawałkami pokruszonej czekolady i słodką masą drwal otworzył oczy, a raczej odlepił sklejone powieki. Wściekły chwycił za pianki po czym zaczął je wcierać we włosy, rozsmarowując przy okazji po twarzy i szyi żartownisia. Przypadkiem oberwało się siedzącemu z boku. G., który nie myśląc długo chwycił za ketchup stojący od śniadania na stole i począł wyciskać go na wszystkich dookoła. No i zaczęła się ostra jazda bez trzymanki, powietrze przecinało dosłownie wszystko: woda, wódka, zapitka, ketchup, musztarda, próbowałem ukryć miskę z prawie już gotową surówką, ale przewaga napierających była zbyt liczna. Z lodówki kolejno uciekały, dżem, jogurt, śmietany, serki topione, mleko i zupa pomidorowa z dnia wczorajszego. Ze spiżarki zapasy w postaci mąki, cukru, kompotów, soków owocowych. Co chwila coś lądowało na mnie, ściekało, oblepiało. W ferworze walki tłukło się o podłogę spadające szkło, pourywane drzwiczki wiszącej szafki dyndały trzymając się ledwo na jednym zawiasie. Krzesła, stół i taborety porozrzucane po kuchni i pokoju, leżały najeżone do góry nogami. Wszystko pokrywał biały, mączny kurz. Powoli opadał też deszcz pierzy z rozerwanego, starego jaśka. Patelnie ze schabowymi paliły się zadymiając kuchnię. Panowie szarpiąc się rwali na sobie podkoszulki i mazali pianką do golenia. Trzech wariatów przytrzymywało leżącego na podłodze biednego J., a czwarty zgalał mu z piersi włosy. Dopali się również do moich akrylowych farb. W między czasie pojawił się ochroniarz P., lekko zdziwiony zarówno całą sytuacją i liczebnością gości, widząc moją minę głośno i stanowczo poprosił o spokój. Poruszeni jego obecnością panowie wstrzymali obroty. W drzwiach pojawiła się również przybyła po dwóch dniach nieobecności Sydonia. Wiedziała, spoglądając na mnie, że lepiej się już nie odzywać. Poprosiła tylko o kawę z mlekiem i drepcząc schodami na piętro rzuciła - miłego sprzątania. Gdy chłopcy w końcu ochłonęli i dostrzegli skalę zniszczeń z przepraszającymi minami zaczęli zbierać się w kuchni, a ja patrząc na nich, stałem nucąc sobie w głowie zapamiętany z dawnych lat kawałek „Piersi”. Wyszedłem z domu zabierając ze sobą butelkę wódki, miałem już wszystkiego dość… pragnąłem jedynie upić się i w spokoju spędzić tę noc. Nie obchodziło mnie już, co jeszcze wpadnie do głowy tym jakże poważnym panom na poważnych stanowiskach. Zaszyłem się na małym pomoście schowanym na końcu jeziora. Siedząc i popijając rozmyślałem o sobie, swoim życiu i myśli te smutne tylko pogłębiły podły nastrój. Piłem, piłem i nie wiem nawet kiedy odpłynąłem.  

Ktoś szarpał mnie za ramię. Miły, ciepły, spokojny głos prosił bym wstał. Otworzyłem oczy i w rażącym świetle zobaczyłem rozmytą S. uśmiechającą się do mnie. Mój dobry Anioł- pomyślałem podnosząc z desek obolałą głowę. Całe ciało dygotało z zimna, wysuszone wargi i krtań błagały o kroplę wody. Skurczony żołądek męczył nudnościami.
- Chodź do domu. Zrobię ci gorącej, gorzkiej herbaty – zaproponowała S.
- Aż boję się tam iść – wychrypiałem.
- Chłopcy troszkę zaszaleli – uśmiechnęła się S. – sam wiesz, że w twoim towarzystwie wszyscy zapominają o wszystkim i dobrze się bawią. I bardzo Cię lubią, ba, uwielbiają, bo przy Tobie nie muszą udawać, ukrywać się i pilnować. Jesteś, jak to powiedział drwal ich „wolnością”. Całą noc martwili się o Ciebie i co chwilka przepraszali.
- Naprawdę?
- Seri, serio – odparła S. pomagając mi podnieść się.
Wchodząc do domu doznałem szoku. Na stole parowała gorąca kawa, obok talerz z kanapkami i dzbanuszek z żółtymi aksamitkami. Kuchnia posprzątana, ściany wyszorowane, szafka naprawiona. Z radia cichutko płynęła muzyka. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
- Mamy Cię !!! – krzyknęli wyskakując z pokoju chłopcy. Przestraszony podskoczyłem, ale zaraz zacząłem się śmiać. Widok tych niepokornych paskud rozczulił mnie dogłębne.

19 komentarzy:

  1. Już się miałam pytać co na widok nadmiaru dyndającego nabiału powiedziała Sydonia, a tu szok nie miała okazji podziwiać:)
    Wiem już też skąd ten katar na powianie:)
    I staje przy drwalu i reszcie chłopa w tym uwielbieniu Twej osoby:D
    :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Czarna... Na Sydonii nabiał wrażenia nie robi w przeciwieństwie do kopytek z kurkami ;) lub cytrynowego spaghetti :)
    A, no już teraz wiesz skąd do moje prychanie i kichanie ;P co dziwne utrzymuję się do dziś :)
    :-*

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!!!!
    Taka zajebista biba mnie ominęła ;DDD

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze, ze Sydonia wrocila bo inaczej chalupy by nie bylo :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Norbercie cytrynowego spaghetti??? Pierwsze słyszę... i nie jadłam jeszcze:(

    *gooocha* normalność to pojęcie względne zwłaszcza w Jaworzu:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Sama siebie zadziwiam - idę już spać! O tej godzinie!

    OdpowiedzUsuń
  7. To musiało być widowisko ;) Normalnie aż żal, że nie dane mi było zobaczyć.

    OdpowiedzUsuń
  8. *Gooooosieńko*... nienormalni normalnie raczej :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Hds… nie pierwsza i nie ostatnia to impreza… a i nie wszystkie szczegóły zostały w notce zapisane ;P

    OdpowiedzUsuń
  10. Neilii… Sydonia ma łatwość ogarniania takich szaleństw, na ten przykład szybko znajduje chłopcom nową (bezpieczniejszą) zabawę, której oddają się bez reszty :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Czarna… a tak cytrynowe ;P… poniżej podaję Ci przepis choć i tak wiem, że nie ugotujesz ;P

    1 – 2 ząbki czosnku
    1 cytryna
    1 opakowanie makaronu spaghetti(40dag)
    2 łyżki oleju
    2 łyżki masła
    5 plastrów salami
    Pół pęczka natki pietruszki
    5 dag żółtego sera (można więcej)
    Sól, pieprz, cukier

    1. Czosnek posiekaj drobno. Skórkę wcześniej sparzonej cytryny otrzyj. Następnie przekrój ją na pół i wyciśnij sok.
    2. Ugotowany makaron powinien być lekko twardawy.
    3. Rozgrzej olej na patelni. Wrzuć posiekany czosnek, krótko go przysmaż (1 – 2 min.). Dodaj otartą skórkę z cytryny i masło. Po rozpuszczeniu się masła dodaj sok z cytryny. Chwilę ogrzewaj powstały sos. Dopraw go do smaku solą, cukrem i pieprzem.
    4. Osączony makaron przełóż z powrotem do garnka. Dodaj sos, wymieszaj. Na małej patelni zarumień bez tłuszczu plastry salami. Na koniec posyp porcje makaronu startym serem, chipsami z salami i siekaną natką pietruszki.

    Smacznego:)

    OdpowiedzUsuń
  12. Czekoladko… ja wciąż jestem pod wrażeniem ;D

    OdpowiedzUsuń
  13. No oczywiście, że nie:P Poczekam aż Ty mi zaserwujesz:D

    OdpowiedzUsuń
  14. yyy, to Ty masz cierpliwość, podziwiam, ja tyle cierpliwości nie mam, powystrzelałbym wszystkich :D:D:D

    OdpowiedzUsuń
  15. *gooocha* nudno tu jak po nocach nie siedzisz!!!

    OdpowiedzUsuń
  16. Sansenoi… Chyba jednak troszeczkę brakuje mi tej cierpliwości, skoro poszedłem się zachlać. Wystrzelać ich raczej szkoda, bo to dobre i poczciwe chłopaki :), a poza tym każdy potrzebuje chwili szaleństwa:)))

    OdpowiedzUsuń
  17. aha... dzięki N.:)
    czasami trzeba się wyszaleć na zapas:)))w sumie nic złego się nie stało, ino łagodnego ketchupu dla Filipka zabrakło:DDDDD

    OdpowiedzUsuń