Październikowa aura rozpieszcza mnie do granic zepsucia. Temperatury iście sierpniowe. Zdawało by się, że poczciwa jesień stara się zadość uczynić za zimne, deszczowe lato. Spacerując po lasach wdycham łapczywie nozdrzami woń nagrzanych słońcem szyszek, rozkoszuje się ciepłem otulającym twarz, powiewem tańczącym we włosach, napawam barwami drzew, leśnej ściółki, upijam błękitem nieba na zapas. Trzaskające pod stopami suche gałązki i liście radują uszy pieszczotą szelestu. Czerwone kapelusze koźlarzy, rude rydze i żółte kurki zapełniają po brzegi pleciony z sosny kosz, którego nierówny, poczerniały grzbiet uchwytu pamięta jeszcze dotyk zmarłych przed laty dziadków. Stare drzewa, których kształty znam na pamięć łaszą się pod pieszczotą mych dłoni, co jak kołysanka umilają zapadanie w zimowy sen. Ich przerzedzone czupryny zdobione spinkami opustoszałych gniazd kołyszą się leniwie smagane ciepłym wiatrem… nawet woda spowolniła bieg... gdyby tylko czas zechciał tak zwolnić… choć odrobinę opóźniając powrót.






